Aktualności
Gdzie strach zostaje w tyle
Pogoda była znośna, mgła jaka opadła na trakt sprawiała, że Adam widział na niecałe strzelenie z łuku. Chmury zasłoniły całe niebo – Jak nic będzie padać - pomyślał. Nie przejmował się tym zbytnio. Deszcz był tylko wodą, a bandyci, jeśli chcieliby grabić na tak nieuczęszczanym szlaku jak ten, nie sprawiliby mu problemu. Adam był najemnikiem. Wyciągniecie miecza zajęłoby mu cztery sekundy, rozprawienie z nimi, minutę.
Na sobie miał białą kurtkę. Kurtka ta w strategicznych miejscach zamiast ze skóry była obszyta kolczugą. Połączenie to czyniło zbroję Adama lekką, a zarazem wytrzymałą i odporną na różnego rodzaju ciosy. Sprawdzała się również w skrajnych temperaturach, w lato nie nagrzewała się, a w zimie wręcz przeciwnie, trzymała ciepło. Resztą ubioru były czarne spodnie ze stalowymi ochraniaczami przy kolanach, ciemnobrązowe wojskowe buty i białe rękawice.
Jechał szlakiem, przygnębiony faktem, że nie może gwizdać razem z ptakami. Co jakiś czas tylko mówił coś do konia. Ową wymuszoną rutynę przerwał, kiedy to nagle usłyszał dźwięk. Był on inny od typowych dźwięków lasu. -.Co to było? - powiedział, lekko podskakując na siodle oderwany od myśli. Pociągnął konia za wodze, zatrzymał go. Nachylił się nad szyją swojego wierzchowca i wyczulił słuch. Po chwili nasłuchiwana wyprostował się. -.Warknięcie – szepnął. - Jakby wilka. Zszedł z konia, sięgnął do siodła po miecz i zaczął powoli, a zarazem po cichu przesuwać się w stronę wydawanych hałasów. Faktycznie, tak jak przypuszczał, dźwięk który usłyszał, był warknięciem wilka.
Obok szlaku był rozbity obóz. Składał się z dwóch czerwonych namiotów i wozu. W tym oto właśnie obozie żerowało 5 wilków. Adam podszedł do nich tak blisko jak to było możliwe. Gdy zaś ciche podejście stało się już niemożliwe zaatakował.
Pierwszego dobiegł w 4 sekundy, zrobił piruet i z obrotu ciął go w szyję. Drugi zerwał się zaskoczony i ewidentnie już najedzony. Tego najemnik uderzył od boku, trafił, od razu wykonał z paradą piruet i dobrze zrobił, bowiem doskakiwało do niego trzecie zwierzę. Gdy zaatakowało ponownie, Adam przebił go na wylot. Kątem oka zauważył, że czwarta bestia już na niego leci. Szybkim ruchem wyrwał klingę z martwego już zwierzęcia i wykonał unik. Przy tym uniku ciął wilczysko w bok, od szyi po ogon. Piąty wilk uciekł. Walka zakończyła się, a połowa obozu wraz z mężczyzną była pobrudzona krwią.
Adam dłuższą chwilę stał w bezruchu. Obserwował obozowisko. Prócz walecznych zwierząt z jakimi przyszło mu się zmierzyć, w obozie leżało sześć trupów częściowo obrobionych przez wilki. Usłyszał trzask gałęzi. Obrócił się w mgnieniu oka, przybrał pozycję obronną. Nie zauważył za sobą nikogo, odruchowo podniósł głowę, spostrzegł siedzącą na drzewie dziewczynę. Dziewczyna w jego mniemaniu miała 20, do 25 lat. Ubrana była w typowy męski strój letni: białą koszulkę, czarne spodnie i buty. Jasnobrązowe włosy sięgały jej ramion. Widać było, że dziewczyna nie dbała o swój wygląd od dłuższego czasu.
- Ciekawe - mruknął pod nosem - możesz już zejść, jest bezpiecznie, wilki już ci nie zagrożą. Zamierzasz zejść, czy będziesz tam tak siedzieć. Nie patrz tak na mnie, nie zrobię ci krzywdy. Dziewczyna, wbrew oczekiwaniom z łatwością zeszła z drzewa. - Brawo, brawo, powinszować, zaprawdę nie spodziewałem się takiego wyczynu akrobatycznego, co to do zespołu artystycznego należałaś? Wybacz, to był żart, nieśmieszny, wiem. Kim jesteś, jeśli
wolno mi wiedzieć? Dziewczyna zamruczała pod nosem, tak cicho, że nie dało się tego usłyszeć – Możesz powtórzyć? - Nazywam się – przerwała, w mig zauważył się bała, nie był to jednak strach przed nim, a przynajmniej nie tylko przed nim. - Nazywam się Wiktoria.
Najemnik spojrzał na obóz, na zabitych obozowiczów, na wilki, a potem znowu na Wiktorię. Zrozumiał co się stało, zrozumiał, że to nie była rodzina, nie byli to nawet kontrahenci. Wbił miecz w ziemię, podszedł do dziewczyny i przytulił ją. Czuł się źle, nie lubił gdy ktoś niewinny cierpiał, nawet jeśli tego kogoś nie znał. - Ćśśś, już dobrze - powiedział wciąż przytulony, czuł jak drży - nie bój się, nic ci się już nie stanie. Puścił dziewczynę i spojrzał w jej niebieskie oczy, płakała. Zagwizdał w palce i po chwili słychać było stukot kopyt. Był to koń najemnika, który pozostał na czas walki kawałek drogi z tyłu. Przybiegł i zatrzymał się obok mężczyzny. Ten natomiast podniósł miecz i schował go w siodle swojego wierzchowca. Dziewczyna usiadła pod drzewem obok, wciąż cała się trzęsła, a w oczach miała łzy. Adam podszedł do niej i przyklęknął: - Nie możemy tu zostać, mogą się tu znowu pojawić wilki, albo inne upiory. Wstawaj, będziesz siedzieć na siodle, a ja pójdę obok. Dziewczyna nie ociągała się, wstała i ruszyła ku wierzchowcowi.
-Jak się nazywa? - zapytała, ocierając łzy z oczu.
-Echo – odpowiedział idąc z nią - wiem, dziwne imię dla konia, spotkałem go w Dolinie Karnowskiej, stukot jego kopyt niósł się na pięć strzeleń z łuku, stąd ta nazwa.
-Echo? Ładna nazwa, mi się podoba - powiedziała dużo spokojniej – a ty? Jak się nazywasz?
-Adam Black, jeden z dwóch dowódców Białej Armii, w służbie u króla Tenwera. Obecnie jako najemnik. A ty jesteś Wiktoria, nie wiem jaka, nie wiem skąd. Masz, zjedz coś, wyglądasz jakbyś nie jadła od Taru.
-Dziękuję Adam, za pomoc.
-Jedz, nie dziękuj, niedługo rozbijemy obóz.
I ruszyli dalej szlakiem, Adam Black, najemnik, dowódca Armii Królewskiej i Wiktoria dziewczyna nie wiadomo skąd.
Przeszli niecałe 4 mile, kiedy to dopadł ich zmierzch. Zatrzymali się zaraz przy szlaku. Najemnik, który wciąż miał na sobie ślady krwi, rozpalił ognisko. Pogoda, nie umilała mu nocy. Chmury zasłaniały księżyc i gwiazdy, mimo to wiedział, że obecny stan nie powinien dotrzymać wschodu słońca. Mgła się rozeszła i wszystko wskazywało na to, że chmury zrobią to samo. Bogowie, w których to obecność nie wierzył, najwyraźniej pragnęli go nagrodzić za uratowanie niewiasty z opałów. Ognisko, trzeszczało nie najgłośniej. Siedzieli przy nim wpatrzeni.
Adam jako pierwszy postanowił przerwać ciszę: – To jeszcze raz, jak się tu dostałaś? - Starał się zrozumieć historię jaką opowiedziała jasno brązowo włosa dziewczyna. – Bandyci porwali cię 8 dnia po Andig. Dokąd z tobą jechali?
-Chcieli mnie oddać na żonę jakiegoś szlachcica – odpowiedziała, wciąż spoglądając w ognisko. Owe ognisko odbijało się w jej pięknych niebieskich oczach. Zauważył, że prócz strachu są w nich również ból i cierpienie. - Zabrali mnie z mojego domu pod Urokiem, to na południu Francezji.
-Odprowadzę cię do domu, a potem dowiem się jaki szlachcic był...
-Nie – przerwała mu – nie mam już domu. Kiedy mnie zabrali to - zwolniła, a z jej oczu poleciały łzy – dom
spalili, a ojca i matkę zabili. Nie Adam, ja nie mam już domu.
Nagle z głębi lasu usłyszeli wycie. Wiktoria podskoczyła i zbliżyła się do ogniska. Adam uśmiechnął się, ale tak delikatnie, by tego nie zauważyła - Ano, w tych lasach pewnie pełno od wilków, upiorów, może jakiś wilkołak albo dwa. Wampir też by nie pogardził domkiem w takim miejscu. Dziewczyna wydawała się coraz bardziej przerażona. Adam uśmiechnął się, tym razem wyraźniej. – Ciekawe – powiedział powoli – ciekawe jak to jest, że dziewczyna, która przed kilkoma godzinami zabiła grupę uzbrojonych choć lekko podpitych bandytów, boi się wilków. Dziewczyna podniosła głowę, spojrzała mu w oczy. – Nie patrz tak na mnie, jestem najemnikiem, potrafię rozróżnić co zabiło człowieka. Wilki nie podcinają szyi i nie wbijają noży w brzuch. Powiedziałem żebyś nie patrzyła na mnie wilkiem... na dodatek przestraszonym, nic ci nie zrobię z tego powodu, to byli bandyci, a ty się broniłaś. Ja jestem ciekaw, dlaczego boisz się takich wilków, a ludzi już nie?
-Wilki – zaczęła powoli – są groźniejsze niźli człek. Człek może się upić, zasnąć na straży, a taki wilk czujny wszystko usłyszy, wywącha - skończyła. Adam nie odpowiadał, czekał – Tatko mnie nauczył robić mieczem jakiś rok temu, dla samoobrony.
Znowu usłyszeli wycie, Wiktoria rozejrzała się po lesie. Adam usiadł obok niej i objął ją ramieniem, z miejsca poczuł, że tego potrzebowała. – Zwierzęta – zaczął tłumaczyć z wolna – nie są straszniejsze od człowieka, one – kontynuował, a gdy poczuł, że dziewczyna się trzęsie, objął ją mocniej - atakują z głodu i w samoobronie, nie urządzają sobie polowań, nie palą domów i nie porywają panien dla swoich władców. Spojrzał na nią. Opierała się o niego wciąż lekko drżąc -Nie denerwuj się, nic ci się nie stanie, jestem przy tobie, to wszystko już minęło. A tym wyciem się nie przejmuj, z tymi upiorami sobie żartowałem, to rzadko uczęszczany szlak, nic tu nie ma. Słyszysz? Jestem przy tobie, wiesz co, to jest trochę jak w bajkach, przy tych dobrych nie trzeba się bać, rozumiesz? Spojrzał na nią i zauważył, że zasnęła oparta o jego ramię. Siedział i spoglądał, to na ognisko, to na pojawiające się zza chmur gwiazdy – wszakże, z nimi nie ma się czego bać – wyszeptał. – Dobranoc Wiktoria.
Dziewczyna obudziła się leżąc obok żarzącego się ogniska. Słońce, które zdążyło już wyjść zza chmur ogrzewało jej twarz. Adam wstał długo przed nią. Zajmował się pakowaniem juków. Dziewczyna podniosła się. Mężczyzna usłyszawszy to odstawił pakowane bagaże na bok, odwrócił się w jej stronę i uśmiechnął Widać, że porannym ptaszkiem to ty nie jesteś, ale nic się nie stało, wszakże nigdzie się nie śpieszymy.
- Głodna jestem – powiedziała, a wyglądała komediancko, włosy miała rozczochrane, a oczy podkrążone. Najemnik parsknął.
- Najpierw idź się umyć, nieopodal jest mała rzeczka. Nie będę mógł nic przełknąć jeśli tak będziesz wyglądać. Zadławię się ze śmiechu. - Adam uśmiechnął się jeszcze szerzej. – No idź, idź.
Wiktoria zakręciła się po obozowisku i zniknęła za drzewami. - Ciekawe, że jej perfumy wciąż czuć pomimo takiego czasu. To chyba frezja, chociaż mogę się mylić – pomyślał. – Dziewczyna dużo przeszła, twarda jest, chodź wszystkiego się boi. Dobra, gdzie ja położyłem krzesiwa. Krzesiwa były dobrze ukryte, bowiem znajdowały się pod jedną z sakiew. - Jak one się tu znalazły – spojrzał do torby. – Co jest? Skąd ona wiedziała o szczotce do włosów i kiedy
ją zabrała? Przypomniał sobie moment w którym to znalazł ową szczotkę w torbie. Było to w lipcu ubiegłego roku, wyjeżdżał wtedy ze stolicy. Kobieta z którą spędzał wtedy czas musiała ją tam zostawić. Przypomniał sobie również swojego brata Alana, z którym dzień przed wyjazdem pił piwo w karczmie. - Nie mogę się doczekać, aż znowu będziemy mogli się razem napić w karczmie – wyszeptał.
Kiedy wróciła, ognisko było z powrotem rozpalone, a przy nim siedział Adam. - Nie potłukłaś się jak spadłaś z nieba, teraz wyglądasz jak anioł – powiedział śmiejąc się. – Teraz możemy zjeść śniadanie, mamy tu chleb, kawałek suszonego mięsa, trochę mleka, nawet masła mi jeszcze zostało. Powinienem mieć tu jeszcze – zwolnił – zaczął przeszukiwać worek, który był obok, w mig wyjął z niego jabłko, obrócił się i rzucił je w stronę Wiktorii – orientuj się. Dziewczyna złapała owoc i usiadła obok Adama.
- No dobra, zobaczmy co z tego wszystkiego nadal nadaje się do zjedzenia, a co zmieniło się w kamień – rzekła. Była w dobrym humorze, zauważył. – Jakie mamy dalsze plany? – zapytała. Spojrzał się na nią z lekkim zaskoczeniem.
-My? Cóż, najpierw dojedziemy do najbliższej wioski i uzupełnimy zapasy, a dłuższe plany się nie sprawdzają. Nie drążyli dłużej tematu, oboje byli głodni w równym stopniu co wczorajsze wilki, którym Adam rozpłatał brzuchy. Zajadali się do południa, a po południu zwinęli obóz i wyruszyli dalej. Wiktoria siedziała na siodle i interesowała się mieczem najemnika.
- Jest krasnoludzki, prawda? - Zapytała wyciągając miecz z pochwy. – Jest bardzo lekki i ostry, widziałam jak tniesz te wilki – dokończyła i zadrżała. Adamowi to nie umknęło.
- Prawda, wykuty został jakieś sto lat temu w górach. Endojańskie żelazo połączone z grafitem, miękki rdzeń i twarde ostrze, wciąż rzadko stosowana technika. Na dodatek wykończenia ma elfie, co czyni go jeszcze rzadszym. Dostałem go w prezencie od przyjaciela, kowala, wykuł go specjalnie dla mnie.
- Sto lat temu? To ile ty masz lat Adam? - zapytała, podniesionym głosem.
- Brałem udział w pierwszej bitwie o Dwerytch – odpowiedział spokojnie z tajemniczym uśmiechem na twarzy. - Przecież ta bitwa miała miejsce 250 lat temu, jak to możliwe?
-Wolę o tym nie rozmawiać. - I zmienili temat, kontynuując podróż.
Do wsi doszli pod wieczór. Przywitani zostali w dość nietypowy sposób, a konkretniej rzecz ujmując, wcale nie zostali powitani. Jedynie z drugiej strony miejscowości było słychać śmiechy i inne okrzyki.
- Może tutejsi obchodzą jakieś święto albo zaślubiny – powiedziała Wiktoria. – Idziemy tam?
- Chodźmy, nie wypada nie przedstawić się gospodarzom – Dziewczyna zsiadła z konia i poszła za Adamem, on zaś prowadził Echo za wodze. Ominęli dwie chaty i dotarli do czegoś co przypominało dziedziniec. Na owym „dziedzińcu” nie było wieśniaków. Można to było poznać od razu. Wystarczyło usłyszeć rozmowę zgromadzonych osób i zobaczyć ich ubiór. A ubrani byli w zbroje, ewidentnie niskiej jakości, co zauważył Adam. Ich kolczugi miejscami były zardzewiałe, hełmy jeśli kiedyś miały na sobie farbę, to było to dawno temu i nikt o tym nie pamiętał. Było ich dziesięciu, każdy miał przy pasie miecz. Jeden z świętujących nie wiadomo jaką okazję wreszcie ich zauważył.
-Ej chłopaki, czy to nie ta dziewczyna co to ją mieli panu Waczyńskiemu przywieść zakrzyczał
- Racja, to ta – powiedział drugi. – Co żeś zrobił z naszymi ludźmi! – powiedział, tym razem do Adama.
I tyle napisałem. |
- Nieważne co zrobił, zabijcie go, a dziewczynę zwiążcie – powiedział trzeci, który najwidoczniej był przywódcą. Mężczyźni wyciągnęli miecze i powoli ruszyli w stronę Adama. - Chcecie się bić! – Zakrzyczał Adam wyciągając miecz z juków. – Nie musicie mnie namawiać. – Wyciągnął drugi, krótszy miecz i rzucił go Wiktorii. Dziewczyna znowu wykazując refleks złapała miecz i ustawiła się pozycji szermierczej. – Trzymaj się za moimi plecami. I ruszył na bandytów, krzycząc i zawadiacko wymachując mieczem. Sztuka ta zszokowała i zadziwiła dwóch pierwszych zbirów do tego stopnia, że padli martwi na miejscu. Następny dobiegł Adama atakując od boku. Najemnik zablokował uderzenie tym samym nabierając pędu, wykonał piruet tak szybki, że nim ktoś się zorientował co się stało, najemnik przeciął chudego mężczyznę na pół. Wiktoria przypatrywała się rzezi jakiej dokonywał jej nowy kompan. Sama bała się podejść, strach sprawił, że stała wryta w ziemię. Adam rozprawił się z kolejną trójką. Już ruszał na następnych dwóch, zablokował, uderzył, wykonał unik, powtórzył atak, rozciął jednemu tętnicę szyjną, piruetem wycofał się i znów parł na przód. Kolejna dwójka zamierzała go zaatakować od tyłu, a wszystko wyglądało na to, że ich nie słyszy i nie zdąży zareagować. Dziewczyna cała się trzęsła. Nie mogła wykonać żadnego ruchu.
-Dobrze, Wikuś, a teraz powtórz – powiedział jej ojciec. – Nie, nogi nie mogą być w jednej linii, jeszcze raz. Musisz się tego nauczyć, by w razie kłopotów móc się obronić. Pamiętaj, jak się nauczysz dobrze walczyć, to nic nie będzie ci straszne, dobrze córuś?
- Tak tato – odpowiedziała dziewczyna. – Dziękuję.
-Ćwicz, nie dziękuj – powiedział jej ojciec.
Bandyci już szykowali się do ataku. Wiktoria wyskoczyła na nich pędząc przed siebie. Jeden z nich już podnosił miecz. Jego zaatakowała pierwszego. Cięła go przez plecy, następnie wykonała piruet i uderzyła drugiego prosto w szyję. Kiedy zakończyła atak, Adam się odwrócił z uniesionym mieczem i ze zdziwioną miną, nie spodziewał dwóch martwych mężczyzn i Wiktorii ubrudzonej we krwi. Oboje zaczęli się śmiać.
Po walce zostali zaproszeni na kolację. Wieśniacy byli im wdzięczni za pomoc. Następnego dnia, z rana przyszykowali się do wyjazdu. Dostali jednego z koni należących do bandytów. Wyjechali zaraz po zjedzonym śniadaniu.
- Miałeś rację Adam – zaczęła Wiktoria.
-Serio? – zapytał zaskoczony Adam - a w czym jeśli to nie tajemnica?
- Nie trzeba się bać, bo w końcu nie ma się czego bać.
- Teraz, jak to powiedziałaś, będę chodził dumny jak sam król Andewar Trzeci – ucieszył się Adam. – To co, jedziemy wyjaśnić parę spraw z panem Waczyńskim.
- Jedźmy. – Opowiedziała i zamachała mieczem, który otrzymała od Adama. I pojechali dalej, a ich podróż nie zakończyła się wyrównaniem rachunków u szlachcica, ale to zupełnie inna historia.
Korokumień
Strach, stres i niepewność – to wyolbrzymiające trio…
Był brzydki, nudny, czarnoszary, wstręty dzień. W Wulkanicznym Zapomnieniu było to całkowitą normą. Wszyscy przywykli. Z Wieży Nudy w Zamku Rozgoryczenia w miasteczku Miernota dobiegło donośne „GONG! GONG! GONG!”. Na ulice poczęły wypływać tysiące Kamykożerców.
Jeden z nich - o imieniu Korokumień - został w domku, izolując się od wszystkiego i wszystkich. Nie rozumiał. Jego przyjaciel Gakkok, wieczny obieżyświat, miał być przed dwiema godzinami. Kiedy byli razem, 23-latek był wielkim chojrakiem i ważniakiem, ale gdy Gakkoka nie było, wtedy coś dziwnego działo się z Korokumieniem. Strach nie pozwalał mu otworzyć ust. Mimo to był znany w mieście, uważano go bowiem za jednego z najlepszych łupaczy kamieni. Niestety, miał poważne problemy z lękiem - gdy tylko wyczuł jakikolwiek niepokój lub coś podobnego, od razu wpadał w panikę. Zdawał sobie z tego sprawę, tylko nie wiedział, jak to zmienić. Nienawidził samego siebie i bał się, że tak zdarzy się w obliczu bestii. Dlatego skulił się w kącie swojej chaty, dygocąc tak, że cały domek rozpadał się w drzazgi.
Po chwili jednak stwierdził, że nie ma mowy, żeby nie brał udział w zgromadzeniu - za to groziły straszliwe sankcje, więc niestety musi wyjść. Paradoksalnie, to strach …wygonił go przed strachem.
Przez całą drogę do zamku odczuwał coraz większy stres. Najbardziej doświadczały go jego nogi. Jakoś nie chciały współpracować z wolą Korokumienia. Wiedział, dlaczego tak jest - to przez moce z pałacu, potworne, nikczemne trio złowrogich demonów. Strach, Stres i Niepewność. Słyszał, że są niewyobrażalnie okrutne, zepsute i złe. Przez blisko dwieście tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt osiem lat monstra rządziły Kamykożercami i żądały ich dusz, dając w zamian niewielkie szanse na przeżycie. Gdy komuś pożarły duszę, taki Kamykożerca tracił umysł, wolę, wiedzę. Tracił całego siebie. Warzywo było mądrzejsze od ofiary! Korokumień nie chciał, by coś takiego przytrafiło się również jemu. Z trudem przełknął ślinę.
Na zamkowym dziedzińcu jak co dzień pełno było Kamykożerców. Nieprzyjemnie mruczały między sobą, myśląc, co zafundują im dzisiaj ich okrutni panowie. Korokumień był przerażony, bał się rozmowy, bał się demonów, bał się innych. Jego przyjaciel Gakkok w ogóle tego nie rozumiał. Taki wielki i silny osobnik, a boi się rozmowy z kimkolwiek?! Jakiś czas temu Gakkok obiecał sobie, że pomoże mu przezwyciężyć strach. No właśnie, obiecał …Ale nigdy nie było na to czasu. Tym bardziej teraz. Nie wspominając o tym, że Gakkok właśnie gdzieś tam załatwiał ważne sprawy. Drzwi do budowli rozwarły się z hukiem i wyszły trzy potwory. Przerażające stwory, wyglądające jak skrzyżowanie dżdżownic, jaszczurek i trolli, wielkie jak waleń. Szczerzyły potworne zębiska, patrząc na zebranych i nawiedzając ich niewyobrażalnie okropnymi wizjami i odczuciami. Cały tłum albo wrzeszczał w wielkim strachu, albo pocił się straszliwie ze stresu lub rozglądał się niespokojnie w niepewności. Z której strony nastąpi atak? Cała trójka wydała odgłos, który miał być śmiechem, a który zebranym wydał się trzeszczeniem i piskiem podobnym do przeciągania widelcem umaczanym w zaschniętym kleju po szkolnej tablicy. Najwyraźniej jednak nie udało im się wypatrzyć żadnej ofiary, więc po chwili Niepewność wrócił do pałacu. Stres zamierzał zrobić to samo, ale nagle jego krokodyle źrenice zwęziły się. Coś zwęszył. Długie na około pięć metrów kolce na jego grzbiecie wystrzeliły w górę, a demon ryknął triumfalnie, po czym podszedł do Stracha i zaczęli cicho warczeć i ryczeć:
- Selarothpa, GOHHHHHHHHHHHHHHHHO!!!! - wrzasnął Strach.
- Eiulalonig - odwarknął Stres. - Waroliniusi, matikani, Korokomuteak jaaatwc Ariii! - rzekł z triumfem.
Za chwilę czarnostalowe oczy Stracha wlepiły się w Korokumienia. Ten, co zrozumiałe, poczuł nagle jeszcze większą falę strachu i stresu - poddawał się działaniu demonów. Wytężył całą wolę i z całej siły próbował uwolnić się spod ich wpływu. Toczył walkę. Sam ze sobą. Raczej ze swoimi demonami. Tracił świadomość, jakby zapadał się w jakiś czarny wirujący odmęt.
Nagle ten wirujący odmęt jakby przestawał wirować. Działo się coś dziwnego.
Korokumień ze zdumieniem stwierdził, że strach nagle ustępuje, a pot, który zalewał całe jego ciało wielkimi strumieniami, powoli przestaje lecieć. Inni mieszkańcy spojrzeli na niego w wielkim szoku - ktoś oparł się dwóm demonom! Po całym swym wysiłku nasz bohater odzyskał czucie. Gdy tylko to się stało, rzucił się do panicznej ucieczki. Za nim rozbrzmiał niewyobrażalny wrzask furii Stresa i piski niedowierzania Stracha.
Następnego dnia przybył spóźniony Gakkok. Wysłuchał opowieści Korokumienia, który, uwolniony spod władzy strachu i stresu, postanowił wpasowywać się w otoczenie i rozmawiać z innymi. Całkiem nieźle mu to szło. Korokumień wiedział, że zajmie mu to bardzo dużo czasu. Zdał jednak sobie sprawę, że nie ma się czego bać. Po prostu nie chciał dłużej tego robić. Dotychczas trzy bestie wszystko wyolbrzymiały. Teraz nie miały już władzy nad Korokumieniem. Zrozumiał, że bał się żyć z innymi, bo bał się z tym walczyć i że musi to zmienić. Zaznajomił się z większą liczbą osób, a z wieloma nawiązał całkiem bliską przyjaźń. Dawny przyjaciel, który o nim pozornie zapomniał, nie próbował nawet zaprzątać sobie głowy Korokumieniem. Mimo iż nasz bohater nie był szczęśliwy z tego powodu, to nie przejmował się tym zbytnio - miał już więcej nowych przyjaciół. W głębi duszy czuł, że Gakkok - osoba, która faktycznie się o niego martwiła i mu pomagała, zawsze będzie przy nim . Korokumień wiedział, że jeśli tylko się przyłoży, to uda mu się zostać takim, jak Gakkok - przyjacielskim, pomocnym, uczciwym i porządnym.
Strach, Stres i Niepewność dalej mieszkały w miasteczku, ale po porażce w walce z naszym bohaterem nie były już takie straszliwe jak kiedyś. Po kilku latach stwierdziły, że ich dotychczasowe ofiary, bardziej odważne i pewne siebie po zwycięstwie swojego brata Korokumienia, nie są już tak łatwym łupem, więc … opuściły miasteczko. Może się znudziły? A może same się wreszcie przestraszyły swej niemocy? Kiedyś – przekonane o swej wszechwładzy, teraz może bały się zagrożenia w postaci utraty zaufania do swej wartości? Któż to może wiedzieć, dlaczego pewnego dnia zniknęły? I kogo to obchodzi…? Wszyscy byli bardzo szczęśliwi z tego powodu i wkrótce miasteczko zaczęło tętnić życiem dzięki brakowi stałego strachu, niepewności i stresu. Mimo iż wcześniej potwory pomagały Kamykożercom znaleźć złoża, którymi się żywiły, to teraz udało się im wydedukować, gdzie leżą minerały. Korokumień pomagał przy tym szczególnie i nikt nie mógł się nadziwić, że ta sam osoba jeszcze niedawno kuliła się w rogu chatki i, zamiast spać, płakała w poduszkę.
Cóż, Korokumień zrozumiał, że nie ma się czego bać.
Koszmar na jawie i we śnie
Mela obudziła się w sobotni poranek i poczuła, że w domu jest jakoś inaczej niż zwykle. Panowała wyjątkowa cisza. Zazwyczaj w weekend z kuchni dobiegały hałasy, kiedy mama krzątała się przy śniadaniu i co chwilę coś upuszczała. Trudno zliczyć ile talerzy potłukła i ile garnków było obitych. Mimo to zawsze czekało na Melę jakieś przepyszne danie. A to wspaniale udekorowane bitą śmietaną naleśniki lub bajecznie kolorowe kanapki, czy też najlepsza na świecie jajecznica. Z drugiej strony słychać było radosne piosenki taty, który wyśpiewywał od samego rana zabierając się ochoczo do naprawiania popsutych sprzętów.
Dzisiaj zamiast tego panowała przerażająca cisza.
Mela chciała zawołać rodziców, ale nie mogła wydobyć głosu z gardła. Przeczuwała coś złego. Wstała z łóżka, założyła swój ulubiony szlafrok i powoli poszła do kuchni. Czuła się bardzo dziwnie. Serce zaczęło jej kołatać w piersi. Ogarnęła spojrzeniem kuchnię, nikogo tu nie było, nie zauważyła kartki leżącej na kuchennym stole. Obeszła cały dom, wyszła na podwórko. Cisza. Na dworze świeciło słońce i było bardzo ciepło, ale dla Meli nie miało to w tej chwili znaczenia. Gdzie byli rodzice? Co się stało? Dlaczego ta sobota była inna niż zwykle? Wróciła do kuchni i dopiero wtedy zobaczyła kartkę na stole. Podniosła ją drżącymi rękami i przeczytała. Świat wokół niej zawirował...
Córeczko, mama H nocy zachorowała. Jesteśmy w szpitalu. Zostań w domu.
Wrócę tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.
ata
Mela musiała przeczytać ten tekst kilka razy, żeby zrozumieć, co tata napisał. O co chodzi? Mama chora? Nie wyglądała na chorą. Dlaczego jej nie obudzili? Po jej głowie krążyły chaotyczne myśli, a ona coraz bardziej była zła na tatę. Jak mógł jej nie obudzić w takiej chwili? Rozpłakała się.
Była sama. Nie wiedziała co z mamą. Czuła się bezradna. Jej dotychczasowe życie było idealne. Była rozpieszczana przez rodziców. Mieszkała z nimi w domu na przedmieściach dużego miasta. Miała mnóstwo kolegów i koleżanek. Dobrze się uczyła. Rodzice dopingowali
ją, żeby rozwijała swoje zainteresowania. Chodziła na dodatkowe zajęcia z języka angielskiego i malarstwa. Mama i tata zawsze mieli dla niej czas. Weekendy były najfajniejsze. W sobotę po obiedzie grali z nią w gry planszowe, a wieczorem mama robiła popcorn i urządzali sobie kino domowe. Dziś też tak miało być...
Mela ubrała się, ale śniadania nie zjadła. Nie dlatego, że nie chciało jej się go zrobić. Po prostu nie mogłaby nic przełknąć. Z tysiąc razy próbowała zadzwonić do taty, ale nie odbierał. To czekanie było straszne. Najgorsza była myśl, że mama może umrzeć. Dziewczyna próbowała wyrzucić ją z głowy, ale ta uparcie powracała. I Mela znów zaczęła płakać.
Tata wrócił po kilku godzinach, które dla Meli trwały całą wieczność. Był taki poszarzały i miał spuchnięte oczy. Mela chciała zapytać co z mamą, ale bała się odezwać.
- Mama jest bardzo chora. Miała udar. W szpitalu mówią, że jej stan jest ciężki. Musisz być dzielna – powiedział tata.
- Tato, jak to się stało? Dlaczego mnie w nocy nie obudziłeś? – zapytała z pretensją.
- Budziłem cię, ale nie wstałaś. Spałaś tak mocno, a ja musiałem szybko zawieźć mamę do szpitala. Nie było czasu, na karetkę trzeba by było zbyt długo czekać - tłumaczył tata.
Kolejne tygodnie mijały jak koszmarny sen. Najpierw strach o życie mamy, a potem gdy otrzymali wiadomość, że mama przeżyje, rozpoczęła się walka o jej sprawność. Jak małe dziecko musiała się nauczyć mówić, posługiwać sztućcami, chodzić. Mela nigdy wcześniej nie myślała, że jej życie może być tak smutne. Tata nie zabierał jej do szpitala. Nie chciał, żeby widziała mamę w takim stanie. W ogóle jakby jej nie zauważał. Był smutny, zmęczony, wychudły. Biegał od lekarza do lekarza, ciągle gdzieś dzwonił. Wpadał do domu tylko na chwilę, żeby się przebrać i przynieść zakupy.
Choć sama potrafiła świetnie o siebie zadbać, nie mogła sobie poradzić z samotnością. A najgorsze było to, że nie miała komu powierzyć swojego sekretu. Odkąd tata powiedział jej, że nie mógł jej dobudzić w nocy, gdy mama zachorowała, Mela miała ogromne poczucie winy. Co noc śnił jej się ten sam koszmar - mama woła ją i woła, a jej nie chce się wstać z łóżka, a potem mama mówi jej, że jest leniwa i to co się stało, to wszystko jej wina. Mela budziła się zapłakana i miała ochotę od razu pobiec do taty i opowiedzieć mu wszystko. Ale po co go jeszcze bardziej martwić?
Świat zrobił się nagle szary i ponury. Mela nie miała na nic ochoty. Jadła bez apetytu. Zapominała odrobić lekcje. Kilka razy nawet spóźniła się do szkoły. Koleżanki próbowały z nią rozmawiać, ale kiedyś odezwała się do nich niegrzecznie i omijały ją teraz szerokim łukiem. I co noc ten sam sen. Mela zaczęła wierzyć, że jest leniwa i nic niewarta. Mama jej
potrzebowała. Tata ją budził, a ona zawiodła. Potem przyszły natrętne myśli, że to wszystko, co się stało to naprawdę była jej wina. Z wesołej, ładnej dziewczyny stała się cieniem z pobladłą twarzą i zapadniętymi oczami.
Czy nikt naprawdę nie zauważył co działo się z Melą? Zauważyły to koleżanki, ale nie umiały jej pomóc. Zauważyła to również jej wychowawczyni. Wiedziała, co stało się z jej mamą. Dziewczyna jednak odrzucała jej pomoc i uparcie twierdziła, że wszystko jest w porządku. Nauczona doświadczeniem pani Kowalska nie dała się zwieść. Nieustannie próbowała nawiązać kontakt z Melą. Wiedziała, że to co się z nią dzieje, to nie jest zwykła obawa o zdrowie mamy. I tak pewnego dnia, gdy koszmary nocne były wyjątkowo upiorne, Mela sama poprosiła wychowawczynię o rozmowę. Opowiedziała jej o wszystkim. Nadal była przekonana o swojej winie i nie oczekiwała, że pani będzie temu zaprzeczać, czy ją pocieszać, ale musiała komuś się wygadać.
To cudowne, że zawsze, kiedy myślimy, że nasz problem nas przerasta i, że już nic się nie da zrobić, zjawia się ktoś kto wyciągnie pomocną dłoń. Od rozmowy z panią życie Meli znów nabrało kolorów. Wysłuchała ją i mocno przytuliła. Nic nie powiedziała, ale skontaktowała się z tatą dziewczynki, który nie miał pojęcia co dzieje się z jego córką. Był przerażony, różne myśli kłębiły mu się w głowie. Po długiej, serdecznej rozmowie z Melą zabrał ją do mamy do szpitala. Miłość w oczach mamy rozwiała w dziewczynie wszystkie obawy. Na świecie zdarzają się rzeczy złe i smutne, ale nie są straszne, gdy mamy wokół siebie kochających ludzi. Strach, który czasem nas paraliżuje, zniknie, gdy pozwolimy sobie pomóc.
KRÓLEWSKA FOBIA
W pewnym kraju, na zamku Drahim panował król Hieronim Wąsaty. Należał on do długiej, ciągnącej się przez wieki dynastii Wąsatych i wcale nie posiadał wąsów, na co wskazywałby jego przydomek. Jednak nie tylko brak zarostu wyróżniał króla Hieronima na tle pozostałych władców. Była to również pewna osobliwa fobia, której król nabawił się w niezwykłych okolicznościach.
Wszystko zaczęło się na jednym z balów maskowych corocznie urządzanych na zamku Drahim. Król Hieronim był jak zwykle podekscytowany przyjęciem i ostatnie trzy godziny dzielące go od balu dłużyły mu się niemiłosiernie. Jednak w końcu wybiła wyczekiwana godzina siedemnasta i sala balowa wypełniła się postaciami z maskami na twarzach. Bal się rozpoczął. Król Hieronim tańczył, rozmawiał, śmiał się, ile tylko mógł. Przecież drugie takie przyjęcie odbędzie się dopiero za rok.
Kiedy bal zbliżał się już ku końcowi, król Hieronim zmęczony ostatnim tańcem podszedł do bufetu, żeby ugasić palące pragnienie i przekąsić co nieco. Niespodziewanie podeszła do niego jakaś dama w błękitnej sukni i białej masce. Nie powiedziała jednak ani słowa i nalała sobie soku malinowego. Nieznajoma powoli sączyła napój i przypatrywała się Hieronimowi. Król zastanawiał się, o co może chodzić tajemniczej damie, lecz po chwili uznał, że pewne tylko zdawało mu się, że na niego patrzy. Gdy utwierdził się już w tym przekonaniu, nagle nieznajoma odezwała się.
- Uważaj, co pijesz – wyszeptała i odeszła w tłum tańczących.
Król Hieronim gwałtownie wypluł sok malinowy, który właśnie miał w ustach. Sam nie wiedział, czy zrobił to ze strachu, czy może z zaskoczenia. Oniemiały i w poplamionej koszuli stał, wpatrując się w parkiet. Czyżby ta tajemnicza dama zasugerowała mu, że ktoś mógłby go otruć? – pomyślał po dłuższej chwili.
Po zakończonym balu król Hieronim wrócił do swoich komnat. Leżał wygodnie w wielkim łożu z baldachimem, lecz do świtu nie zmrużył oczu. Ciągle w głowie miał słowa nieznajomej w błękitnej sukni. Hieronim nie należał do osób szczególnie przesądnych, ale uwierzył w przestrogę damy. Doszedł do wniosku, że będąc tak ważnym królem, może spodziewać się zamachu na swoje życie. Otrucie byłoby bardzo dogodnym rozwiązaniem i ktoś wrogo do niego nastawiony mógłby je wykorzystać. Wprawdzie król nie miał żadnych wrogów, lecz to niczego nie wykluczało. Od teraz musi mieć się na baczności. Przecież w każdym napoju, który będzie spożywać, może znaleźć się trucizna. Na samą myśl o tym Hieronima przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
Król nie mógł znieść przygniatającej go przestrogi. Słowa nieznajomej ciążyły mu na sercu niczym olbrzymi głaz. Przed każdym posiłkiem dokładnie kontrolował swój napój. Wąchał, oglądał pod światło, jednym słowem badał z aptekarską dokładnością. Z czasem jego ostrożne zachowanie zmieniło się w prawdziwą fobię. Tak bardzo obawiał się, że mógłby zostać otruty, że przestał pić napoje podawane przy posiłkach czy na ucztach. Pragnienie ugaszał jedynie wodą, którą pobierał każdego ranka z pobliskiego strumienia i przechowywał w butelce, którą zawsze nosił przy sobie.
Z czasem wieść o dziwnej fobii króla rozniosła się po całym kraju. Ludzie zaczęli gadać. Niektórzy śmiali się całej sprawy, inni zamartwiali się o swojego władcę albo zastanawiali, dokąd to państwo zmierza, kiedy rządzi nim jakiś szaleniec. Nikt jednak nie wiedział, czym spowodowane jest dziwne zachowanie króla. Hieronim nie pisnął ani słowa o tym, co wydarzyło się na balu.
Z dnia na dzień z królem stawało się coraz gorzej. Wszędzie widział tajemniczą damę w masce. W ciszy słyszał jej szept. Każdy napój był według niego idealnym narzędziem zbrodni dla jego wrogów. Wszyscy wydawali mu się jego nieprzyjaciółmi. Każdy przecież może chcieć go otruć, prawda? Służący, rycerze, dworzanie, cały zamek, mieszkańcy. Wszyscy. Wszyscy z wyjątkiem jednej osoby – Księcia Konstantego. Był to młodszy brat króla Hieronima i była to dla niego najdroższa osoba na świecie. Hieronim i Konstanty byli dla siebie jedyną rodziną. Ich ojciec zginął w bitwie, kiedy byli jeszcze dziećmi, a matka zmarła podczas zarazy kilka lat później. Bracia bardzo się kochali, a Hieronim był dla Konstantego jak ojciec. Młodszy książę nigdy nie pragnął władzy, w przeciwieństwie do swojego brata, który chciał pójść w ślady ojca i zostać szlachetnym władcą sprawiedliwie panującym na zamku Drahim. Konstanty był cichym i spokojnym młodzieńcem, oddającym się na co dzień nauce i literaturze. Hieronim ufał mu bezgranicznie.
Pewnego dnia, kiedy brzemię przestrogi ciążyło mu szczególnie mocno, król postanowił zwierzyć się bratu ze swojego problemu. Konstanty wysłuchał go cierpliwie. Milczał przez parę chwil, lecz później odezwał się spokojnym głosem:
- Bracie, nie ma się czego bać.
Nie wiadomo, dlaczego te słowa uspokoiły Hieronima. Po tej rozmowie po raz pierwszy od dłuższego czasu dobrze spał, a po przebudzeniu czuł się szczęśliwy i… wolny. Miał wrażenie, że ktoś zdjął mu kamień z serca. Tego dnia zupełnie nie przypominał Hieronima, którym był jeszcze wczoraj. Przy śniadaniu w końcu napił się czegoś innego niż woda. Wypił aż pięć pucharów soku malinowego. Rozpierała go radość i energia. Wieczorem król ogłosił, że w najbliższy piątek odbędzie się uczta, jakiej na zamku Drahim jeszcze nigdy nie było.
W piątkowy wieczór król Hieronim zasiadał przy stole z bratem u boku. Sala balowa wyglądała tak pięknie, jak sobie wymarzył. Na początku uczty wygłosił dostojną, wcześniej przygotowaną mowę. Widział, że goście świetnie się bawili i sam był w doskonałym humorze. Pod koniec uczty Konstanty podał mu puchar, mówiąc:
- Za twoje zdrowie, bracie!
I sam wypił zawartość swojego kielicha. Hieronim również opróżnił swój puchar. Napój był bardzo smaczny i przyjemnie chłodny. Król cieszył się, że ma takiego kochanego brata. „Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego” – pomyślał. Po skończonej uczcie Hieronim zasnął wyjątkowo spokojny i zadowolony.
Następnego dnia znaleziono króla nieżywego, ale z uśmiechem na ustach.
Martwe sny
Dazai nie był pewny, czego tak właściwie chciał w tej chwili. W zasadzie, to czy kiedykolwiek wiedział, czego tak naprawdę chce?
Zaczynał wątpić w sens wszystkiego, co robił do tej pory, do tego, jak przebiegało jego życie.
Chociaż nie. Jednego nie żałuje i nie chciałby zmienić.
Czas z Chuuyą Nakaharą. Wyjątkowym osobnikiem w mniemaniu fanatyka samobójstw.
Chuuya był… specyficznym człowiekiem. Z pewnością był alkoholikiem i miał problemy z agresją, ale to nie to, co czyniło go wyjątkowym.
To ich relacja go takowym czyniła.
Chłopak, choć zdawałoby się wiecznie zdenerwowany i z lekka bez braku jakiejkolwiek empatii, był zupełnie inny. Pod tymi wszystkimi warstwami kryła się jego prawdziwa twarz. Ta, którą pokazał tylko Dazai'owi Osamu.
A ten go wykorzystał i zostawił. Tak z pewnością musiał o nim teraz myśleć rudzielec.
Ale czy to była prawda? Cóż, po części.
Na pewno go zostawił. Wykorzystał? Sam nie wiedział. Nie chciał.
Chuuya był dla niego tym promykiem radości, której był w stanie się uczepić, owinąć jak nić. Niepostrzeżenie, a jednak momentami tak boleśnie.
Nie chciał go zostawiać. Pragnął zostać.
Obudzić się przy jego boku w ich mieszkaniu.
Podroczyć go z samego rana, robiąc mu później przeprosinową kawę.
Pocałować go, kiedy ten już przestanie się dąsać.
Wyjść ramię w ramię z mieszkania, żeby udać się do pracy, w drodze, do której zapewne pokłócą się jeszcze z pięć razy.
Zabrać mu ten idiotyczny kapelusz i uciec z nim, mówiąc na niego „karzełek” bądź „wiewióreczka”.
Zostać skarconym przez ciotunie Kouyou, bądź też “tatusia-szefa” Mortiego, jeśli to u niego najpierw wylądują, nie napotykając się na nikogo po drodze.
Wypełnić kolejne zlecenie, pilnując, aby tamtemu nie stało się nic poważnego, w zasadzie to najlepiej, gdyby nic się nie stało.
Dostać ochrzan, jeśli to jemu coś się stanie, „bo jest tak strasznie nieodpowiedzialnym i zidiociałym fanatykiem, żeby już, stąd odejść”.
Zbierać pijanego rudowłosego i układać go do łóżka, uprzednio go rozbierając i względnie, obmywając, chociażby wodą.
Kłaść się koło niego i zasypiać, wsłuchując się w bicie jego serca.
Jednak to wszystko to tylko marzenia, marne pragnienia, które kiedyś były rzeczywiste, z jego winy już takowe być nie mogły.
Był tchórzem. Tak okropnym kłamcą i tchórzem.
Obiecał mu wieczność razem. Skłamał.
Obiecał mu nigdy go nie zostawiać. Skłamał.
Chciał mu powiedzieć te dwa słowa, które zawsze pokazywał swoimi czynami. Stchórzył.
Chciał się z nim pożegnać twarzą w twarz. Stchórzył.
Przyrzekał, że jest jedynym. Nie skłamał.
Przyrzekał, że kiedyś popełni samobójstwo skutecznie. Nie stchórzył.
Siedział na parapecie niegdyś ich, teraz już tylko jego mieszkania, obserwując, jak tamten śpi.
Nie ma już osoby, która go przykryje ciepłą kołdrą.
Nie ma już osoby, która posprząta puste butelki po winach.
Nie ma już osoby, która zmieni jego ubrania na piżamę i rozczesze włosy.
Nie ma już osoby, która po prostu przy nim będzie.
Nie ma już Dazai'a Osamu.
Jego dusza umarła w dniu, w którym Oda Sakunosuke wydał z siebie ostatni oddech. W dniu, w którym ostatni raz Chuuya Nakahara dostał pocałunek na dobranoc.
Jego ciało właśnie opadało w dół, kołysane przez mocny tej nocy wiatr. Bandaże i włosy falowały, dając znać o prędkości, z jaką leciał.
Był wolny. Wreszcie był wolny.
Dazai Osamu umarł dwudziestego piątego września, w dniu, w którym poznał Chuuyę Nakaharę; jego partnera, przyjaciela, miłość, bratnią duszę.
A on płakał.
Płakał nad jego ciałem leżącym w trumnie, tak bardzo trzęsąc się z bólu.
„Kocham Cię.”
To były słowa, których oboje nigdy nie wypowiedzieli wprost.
Było za późno.
Może w drugim życiu będzie lepiej. Może to tam oboje będą mieli szansę na szczęśliwe zakończenie.
Ale to nie bajka, to rzeczywistość. Tu nie ma drugiego życia.
Jest tylko jedno, te, które ich połączyło i rozłączyło.
Bo nie należy się bać śmierci, a jedynie życia.
Nie jesteś sama
Drogi Pamiętniku!
Nazywam się Natasza Parker i za cztery dni obchodzę moje 16 urodziny. Postanowiłam zacząć pisać pamiętnik, bo tak wiele dzieje się wokół mnie!
Dziś mija miesiąc odkąd jestem w szpitalu. Nie narzekam na nudę. Cały czas coś robię, począwszy od ciągłej nauki, po spędzanie czasu z dziećmi na oddziale. Kocham tych ludzi, którzy mnie tutaj otaczają. Pielęgniarki i pani doktor Miller opiekują się mną,
jakbym była ich rodziną. Odkąd dowiedziałam się, że choruję na białaczkę, straciłam
mój optymizm i wesołe spojrzenie na świat. Według badań jest jakaś szansa. Moje życie głównie opiera się na walce o przeżycie. Podziwiam te dzieci z oddziału, za to jak sobie dają radę w tej trudnej dla nich sytuacji. Chciałabym być tak odważna jak one.
Nigdy nie wiadomo kiedy los może zabrać nas z tego świata. Tak, w tej całej chorobie najbardziej boję się śmierci. Moje życie dopiero się zaczęło, a los już dał mi wyrok.
Marzeń mam wiele, lecz nie wszystkie się spełnią. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Jednym z moich marzeń było wyleczenie się z choroby. Kiedy dowiedziałam, jak małe
są szanse, straciłam nadzieję. Czemu to mnie spotkało?! Boję się umierania.
Nie mogę być pewna, które dni i minuty są moimi ostatnimi. Czasami zastanawiam się,
co się dzieje z duszą po śmierci? Mama wysłała mnie na terapię, bo uważa, że powinnam walczyć, nie poddawać się. A jeśli jestem już na przegranej pozycji i wszystko co robię pójdzie na marne? Co, jeśli nie znajdzie się sposób na przedłużenie mojego życia?
Odłożyłam mój pamiętnik ze wspomnieniami. Dziś czeka mnie przeszczep szpiku. Bardzo bałam się tego zabiegu. Do pokoju weszła Laura - pielęgniarka, która na co dzień towarzyszy mi i prowadzi mój plan badań przekazany przez lekarza.
- No jak tam mija popołudnie? - uśmiechnięta podeszła do mnie, by odpiąć kroplówkę.
- Można powiedzieć, że średnio – odpowiedziałam, siadając na łóżku szpitalnym.
- Czemu średnio? Dzisiaj masz przeszczep, powinnaś się cieszyć. Wszystko będzie dobrze.
- Ale doktor Miller mówiła, że szanse są niewielkie, że może się powieść. Nie wiem, dlaczego próbujemy?
- Uwierz mi, zawsze warto próbować. Nadzieja umiera ostatnia. Pamiętaj o tym.
- A jeśli nadzieja już dawno umarła? Jeśli ja umieram? Jeśli będę tej samej sytuacji co Beth?
- Posłuchaj kochanie, Beth miała jeszcze inne przypadłości i dlatego przeszczep się nie udał.
- Właśnie, nie udał się.
- Wiem, że tęsknisz za Beth. Mnie także jej brakuje.
- Ja nie chcę umierać... – powiedziałam ze łzami w oczach.
- I nie umrzesz. Jesteś bardzo silna i tak już dużo wytrzymałaś. Bardzo cię podziwiam za to, że mimo strachu walczysz – przytuliła mnie kobieta.
Kiedy moja siostra Beth umarła na białaczkę, nie potrafiłam się pozbierać. Wciąż bardzo
za nią tęsknię. Często wydaje mi się, że jest w pobliżu mnie. Zupełnie tak, jakby się mną opiekowała.
Niespodziewanie odwiedził mnie Nicolas - mój przyjaciel. Był dla mnie wielkim wsparciem w tej sytuacji. Na wszelkie sposoby starał się odwracać moje myśli od choroby.
- Nick - uśmiechnęłam się delikatnie.
- Witaj, przyszedłem dotrzymać ci towarzystwa – podszedł i przytulił mnie mocno.
- Dziękuję.
- Przyniosłem film - w roli głównej Nat Parker i jej mądry przyjaciel. Premiera już dzisiaj
- To miłe, ale nie mam ochoty - odpowiedziałam zrezygnowana.
Chłopak włączył przygotowany przez siebie film. Umieścił w nim wszystkie nasze wspólne momenty minionego roku. Aktorami byliśmy ja, Beth i Nicolas. Kochałam ich bardzo mocno. Każde wspomnienie związane z nimi jest wspaniałe. Pamiętam moment, w którym pewnej nocy wszyscy poszliśmy do szpitalnego baru albo jak zorganizowaliśmy święta na naszym oddziale. Z radością wracałam do tych wspomnień. Miło było oglądać nasze wygłupy.
W ostatniej scenie pojawiła się moja ukochana siostra.
- Co chcesz powiedzieć Nataszy?
- Hej, Nat! Jak wiesz, nie zostało mi wiele czasu. Chcę, byś wiedziała, że jestem z ciebie dumna. Podczas pobytu w szpitalu, zrozumiałam, jak bardzo cię kocham. Żałuję, że byłam
tak okropną siostrą. Jesteś naprawdę kochana i cudowna. Można powiedzieć, że inni mogą
mi ciebie pozazdrościć. Zanim odejdę, chcę żebyś wiedziała, że żałuje każdej kłótni z tobą, każdego złego słowa, które ci powiedziałam. Żałuję też, że nie wypełniłam do końca mojego siostrzanego obowiązku. Byłaś, jesteś i będziesz moim słońcem. Pamiętaj, kochana, nie ma czego się bać! Życie na pewno da ci w kość. Bądź odważna i pokaż mu, że nie dasz się pokonać. Nie jesteś sama. Pamiętaj, kocham cię najbardziej na świecie, teraz i na zawsze... - uśmiechnięta pomachała do kamery, po czym film się skończył. Siedziałam nieruchomo,
po moich policzkach płynęły łzy. Emocje szalały we mnie. Cieszyłam się z niespodzianki przygotowanej przez siostrę i tak bardzo chciałam żyć!
Bałam się umrzeć. Gdyby Beth była przy mnie, nie bałabym się.
- Nat, co się dzieje? - spytał zmartwiony chłopak.
- Ja nie chce umierać, boję się tego wszystkiego... Beth się myliła, nie jestem silna.
- Wiesz co, wydaje mi się, że nikt nie znał cię tak, jak ona. Wiedziała, że jesteś naprawdę silna. Beth i ja oraz pozostali wierzymy w ciebie. Masz nas i nie pozwolimy Ci umrzeć.
- Też boję się ciebie stracić, nie chcę być teraz sama.
- Spokojnie, jestem przy tobie i nigdzie się nie wybieram malutka!
- Nie lubię, kiedy tak do mnie mówisz, mądralo!
- Wiem – roześmiał się.
Jednak jego oczy pozostały poważne, nie było w nich tej iskierki radości. Wiedziałam,
że zachowuje pozory, by oszczędzić mi cierpienia. Dobry z niego przyjaciel.
- Obiecaj mi Nataszo, że nie poddasz się.
- Obiecuję.
Do sali weszła doktor Miller wraz z innymi lekarzami. Doktor Miller przekazała
mi informację o zabiegu. Uśmiechnęła się blado i wraz z pozostałymi wyszła przygotować się do operacji. Na salę operacyjną miałam jechać za 15 minut. Pożegnałam się z Nickiem. Postanowiłam zadzwonić do mamy.
- Halo, mamo…
- Córeczko. Wiem, że zaraz masz zabieg, ale spóźnię się. Na drodze straszne korki. Będę tak szybko, jak się da.
- Mamo, chciałam ci tylko powiedzieć, że bardzo cię kocham.
- Córciu, ważne jest dla mnie to, żebyś wróciła do mnie cała i zdrowa. Też cię kocham.
- Wiem mamo, zaraz jadę na salę, boję się ale wiem, że Beth jest ze mną.
Do zobaczenia, mamo.
- Do zobaczenia, kochanie.
Po pięciu minutach wieziono mnie na salę operacyjną. Nad sobą widziałam szpitalny sufit i migające jarzeniówki. Czułam obecność siostry. Wiedziałam, że nie jestem sama. Spokojnie czekałam na rozwój wypadków.
Drogi Pamiętniku!
Minęły już dwa miesiące od przeszczepu szpiku. Zabieg się udał ! Gdybym mogła, skakałabym z radości! Teraz będę długo dochodzić do formy. Po powrocie ze szpitala staram się naprawić relacje z mamą. Nie były najlepsze po śmierci Beth. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. Nick robi wszystko, bym była szczęśliwa. Często razem odwiedzamy dzieci
z oddziału onkologicznego. Wiem, że nie sprawimy, że przestaną cierpieć, ale przynajmniej na chwilę zapomną o chorobie. Choroba i cierpienie wiele mnie nauczyły. Teraz zupełnie inaczej podchodzę do życia i ludzi. Słowa przekazane przez moją siostrę na filmie również nie pozostały bez echa. Beth uświadomiła mi, że nie wolno się poddawać. Zawsze trzeba mieć nadzieję i walczyć o siebie. Trzeba pozwolić sobie pomóc. Dać szansę bliskim
i przyjaciołom, którzy nas wspierają i martwią się o nas.
Dziękuje losowi za szansę na życie. Dziękuję za Beth, mamę i Nicka. Dzisiaj śmiało mogę powiedzieć, mogę wykrzyczeć: „Nie poddam się, nie boję się!!!”, bo kiedy mam przy sobie kochających mnie ludzi, nie mam czego się bać...
Jestem uczniem klasy 8b
Jestem uczniem klasy 8b i chodzę do szkoły podstawowej w Skierniewicach. Jeszcze kilka miesięcy i pożegnam się z kumplami oraz znajomymi, i choć czasem nie było wesoło to jednak szkoda. Na którejś przerwie przechodząc do innej klasy zauważyłem w kącie chłopca z pierwszej klasy. Trzymał w ręku kanapkę, płacząc próbował jeść. Wystraszony, rozglądał się dookoła i pochlipywał. Zatrzymałem się i chciałem ocenić sytuację - czy boi się biegających i wrzeszczących dzieciaków czy boi się tego miejsca. Z kanapki zaczęły wypadać ogórki, tak mu ręce drżały, że nie mógł jej utrzymać. Żal mi się zrobiło chłopaka, bo pamiętam moją pierwszą klasę i pierwsze przerwy, gdzie z klas wyskakiwały rozwrzeszczane dzieciaki. Przez moment czas się cofnął i przypomniałem sobie jak starszy kolega pomógł mi odnaleźć swoje miejsce w szkole. Następne dni stały się znośniejsze do przetrwania. Poszedłem do chłopca i się przedstawiłem:
- Cześć mam na imię Patryk, a ty?
Popatrzył chwilę, zdziwiony przełykając kęs kanapki odpowiedział:
- Jestem Piotruś - wyjąkał z siebie te słowa
- Czemu płaczesz Piotrusiu, nie ma się czego bać- zapytałem.
Chyba nie usłyszał, bo zaczął płakać głośniej.
- Wiesz co Piotrusiu, chodź to pójdziemy do biblioteki i na spokojnie porozmawiamy.
Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem kolegów z klasy, którzy chcieli bym do nich dołączył, lecz ja postanowiłem pomóc malcowi. Gdy znaleźliśmy się w bibliotece pani Marta z uśmiechem wskazała na stoliczki, przy których można było poczytać książki czy pooglądać komiksy.
- Usiądź Piotrusiu i opowiedz mi czego się boisz? - zapytałem
- Wszystkiego - odpowiedział Piotruś
Podałem mu chusteczkę, by wytarł buzię i szeptem zacząłem opowiadać:
- Wiesz Piotrusiu, szkoła to takie zaczarowane miejsce.
Chłopiec zaciekawiony przestał płakać i zaczął podejrzliwie się przyglądać.
- To co Ci powiem to nasza wspólna tajemnica i nie odpowiadaj nikomu, zgoda?
- Zgoda - odparł
- Widzisz to duże lustro na ścianie przy regale z książkami?
- Widzę - pokiwał głową
- To czarodziejskie lustro, wiesz, jak byłem mały to też bałem się chodzić do szkoły, ale poznałem to miejsce i jak było mi smutno i źle to przychodziłem tutaj na każdej przerwie i wchodziłem do lustra.
- Co ty, na pewno oszukujesz? - zdziwiony Piotruś nie mógł uwierzyć,
- Nie oszukuje, tobie też może się udać, tylko musisz pamiętać, by nikt się o tym nie dowiedział oraz by nikt Ciebie nie zobaczył. Gdy wchodzisz do lustra to czas się zatrzymuje i można tam siedzieć choćby godzinę,
- Naprawdę, a co jest w środku? - zaciekawiony Piotruś nie mógł uwierzyć.
- Tam jest ogromny korytarz i wiele pokoi. A w każdym pokoju mieszka inna bajka.
- Bajka!? Ja uwielbiam bajki! - ucieszony Piotruś krzyknął
- Ja też, choć jestem już duży, ale nie mów tego głośno, bo kumple będą się ze mnie śmiać, dobrze Piotrusiu?
- Dobrze, nikomu nie powiem - odparł i głośno się zaśmiał i przestał się bać
- Wiesz Piotrusiu, szkoły nie ma się co bać, możemy się tutaj wiele nauczyć oraz rośniemy z tą wiedzą, by poradzić sobie w życiu. Z czasem lepiej poznasz swoich kolegów oraz koleżanek i choć wszystkich nie polubisz to napewno znjdziesz wśród nich swojego najlepszego przyjaciela. A gdy będzie Ci smutno to pamiętaj o tym miejscu, bo tutaj przez chwilę poczujesz się jak postać z bajki.
- Mogę zobaczyć, a pójdziesz ze mną?
- Oczywiście, zaraz będzie dzwonek i musisz iść na lekcję. Natomiast po lekcji będę tutaj na Ciebie czekał, dobrzę?
- Dobrze - uśmiechnął się chłopiec,
- Musisz mi obiecać, że już nie bedziesz płakać.
- Obiecuje - i pobiegł, a ja stałem się zadowolony, że rozbudziłem w nim ciekawość.
Gdy dotarłem pod bibliotekę Piotruś już na mnie czekał. Wchodzimy pewnie. Podeszliśmy do lustra i weszlismy do środka. Mina Piostrusia byłą bezcenna, rozglądał się, otwierał dzwi.
- Spójrz tutaj, nie umiesz jszecze czytać, ale na każdzych dzwiach są rysunki, spójrz to "Kot w butach", znasz tą bajkę?
- No pewnie, mama mi wiele razy czytała
- Jest "Jaś i Małgosia", zobacz to "Czerwony kapturek", "Kopciuszek" i inne.
- Mogę zajrzeć do wszystkich drzwi? - zapytał Piotruś
- Tak , oczywiście, ale po kolei, bo jak odwiedzisz wszystkie naraz to postacie z bajek się pozamieniają miejscami, rozumiesza?
- Rozmumiem. - odparł Piostruś
- To, które dzwi pierwsze otwieramy? - zapytałem
- To może te z chłopczykiem ubranym na zielono i w tym śmiesznym kapeluszu, o tutaj - zaproponował chłopiec
- Nie znasz tej bajki?
- Nie - zdecydowanie odpowiedział maluch
- To Piotruś Pan.
- Naprawdę? - Piotruś był zdziwiony
- Tak, a wiesz, że Pani Marta z biblioteki czyta w czwartki na dużej przerwie bajki dla dzieci. Jeśli nie znasz tej bajki to możesz skorzystać. A jak się nauczysz wszystkich literek to sam będziesz mógł ją przeczytać. To co otwieramy?
- Zdecydowanie tak.
Nagle jesteśmy na statku wśród piratów, ale Piotruś w ogóle się nie boi, przygłada się i słucha. Nagle nadlatuje Piotruś Pan, bo chce uwolnić dzwoneczka
- Dzwoneczek to dziewczynka, przyjaciółka Piotrusia Pana - powiedziałem
Chcieliśmy pomóc w uwolnieniu dziewczynki, ale i tak się bardzo zaangażowaliśmy, że nawet ja zapomniałem, że mam 13 lat. Piotruś bardzo się cieszył i był podekscytowany. Miło spędziliśmy ze sobą czas. Po zakończonej akcji odbicia dzwoneczka z rąk piratów wróciliśmy do biblioteki. Chłopak był zachwycony i obiecał mi, że jak nauczy się czytać to "Piotruś Pan" będzie jego pierwszą wypożyczoną bajką z biblioteki. Zapytałem Piotrusia:
- Czy nie bałeś się piratów Piotrusiu?
- Nie, nie bałem - odpowiada
- A powiedz mi, czy teraz mniej się boisz szkoły?
- Nie ma się czego bać. Ale się nie mogę doczekać aż jutro przyjdę do szkoły.
Popatrzyłem na P. Martę, która się uśmiechnęła tajemniczo. Po kilku dniach zobaczyłem Piotrusia uśmiechniętego, który pomachał do mnie. A mnie zrobiło się lekko na sercu, pomogłem temu chłopcu jak kiedyś ktoś pomógł mnie.
Minęło już kilka miesięcy
Minęło już kilka miesięcy odkąd chodzę do nowej szkoły. Nareszcie poczułem się świetnie. Pewnie pierwszą Waszą myślą było to, że poszedłem do szkoły średniej po skończeniu szkoły podstawowej. Niestety, moja sytuacja wygląda odrobinę inaczej, niż większości nastolatków. Był to dla mnie trudny temat, ale zapragnąłem opowiedzieć Wam moją historię.
Jak każda osoba po napisaniu egzaminów ósmoklasisty, złożyłem papiery na mój wymarzony kierunek. Ogromnie stresowałem się niedostaniem się do szkoły mojego pierwszego wyboru. Z niecierpliwością wyczekiwałem na wyniki, które w końcu otrzymałem. Z szybko bijącym sercem otworzyłem stronę. Zalogowałem się. Zaniemówiłem. Dostałem się! Odebrało mi mowę. Odetchnąłem z wielką ulgą, jakby ciężki kamień leżał mi na sercu przez cały czas oczekiwania. Z wielką radością napisałem dobrą informację mojej przyjaciółce Mai, która podzielała moje szczęście. Wiedziała, co czuję, ponieważ sama niemal rok temu była w takiej sytuacji. Jednak szybko w mojej głowie na miejsce stresu o zakwalifikowanie się na kierunek, wstąpił stres, jak będzie to wyglądało. Czy moja klasa będzie zgrana? Czy wszyscy się dogadamy? Czy będziemy się lubić? Co jeśli nie złapię z nikim dobrego kontaktu? Co jeśli nie będę miał z kim rozmawiać? Moja głowa była pełna niespokojnych myśli. Próbowałem je uspokoić rozmową z Mają, która miała już to wszystko za sobą.
- Spokojnie Dawid, ja też bardzo się o to bałam. A widzisz jak teraz jest? Wszyscy się super dogadujemy. Myślę, że u Ciebie też tak będzie. – powiedziała Maja odrobinę podnosząc mnie na duchu.
- Ale co jeśli właśnie u mnie będzie kompletnie inaczej? Będę musiał spędzić 5 lat w otoczeniu, które mi nie będzie pasować. – rzekłem zmartwionym głosem.
- Wcale nie będziesz musiał! W każdym momencie możesz zmienić szkołę, i to tyle razy, ile tylko będziesz potrzebował. No już, głowa do góry! – uśmiechnęła się - Nie skupiaj się tak na tym. Zamówię Twoją ulubioną pizzę i pójdziemy na naszą łąkę. Jeszcze są wakacje, nie możemy ich spędzić na zamartwianiu się!
Skinąłem głową na znak, że zgadzam się z każdym słowem, które powiedziała. Maja miała rację. Ta rozmowa dodała mi otuchy. Jednak miałem z tyłu głowy jakieś dziwne przeczucie, które nie dawało mi spokoju. Nie wiedziałem do końca, co mam myśleć. Próbowałem je zignorować myślą, że wszystko okaże się już niedługo. Czas do rozpoczęcia roku, jakby na złość, minął mi niesamowicie szybko. Gdybym miał taką możliwość odwlekałbym to jak najdłużej. Nadszedł ten dzień, którego tak okropnie się obawiałem. Wstałem rano i mozolnie przygotowywałem się, aby pojechać do szkoły, której już oficjalnie byłem uczniem. Byłem o dziwo bardzo spokojny. Nie rozumiałem o co chodzi. To niezrozumiałe przeczucie nadal mi towarzyszyło. Miałem wrażenie, że ostatnimi dniami już mnie opuściło. Nadszedł czas wyjazdu. Wsiadając do samochodu, „wyłączyłem” głowę. Była w niej pustka. Mój mózg automatycznie ignorował otoczenie. Wszystko było jak za mgłą. Zaczął się przez nią przedzierać jakiś głos, co mnie zirytowało i wybudziło z tego dziwnego stanu. Był to mój brat Dominik, który próbował mnie uświadomić, że jesteśmy już pod szkołą. Powolnie spojrzałem na budynek, który znajdował się przed nami. Pod jego drzwiami był jeden wielki tłum ludzi.
- Więc to już ten czas – pomyślałem wysiadając z samochodu.
- Napisz do mnie, jak skończy się ten cyrk. Przyjadę po ciebie i pójdziemy sobie na kebaba. – mruknął Dominik. Pokiwałem głową i zamknąłem drzwi. Dominik nie przepadał za takimi uroczystościami. Uważał, że strojenie się w strój galowy, żeby przyjść na kilkanaście minut i wrócić do domu, było bezsensowne. Ruszyłem w stronę sali gimnastycznej, gdzie miała zacząć się akademia rozpoczęcia roku szkolnego. Znałem drogę, bo gdy przyniosłem papiery zrobiłem sobie zdjęcie planu szkoły, żeby się w niej nie zgubić. Wiedziałem, że się to przyda. Po ciężkich próbach znalezienia mojej klasy, udało mi się. Stanąłem z tyłu, aby trochę się przyjrzeć osobom, z którymi prawdopodobnie spędzę najbliższe 5 lat. Obserwując moich rówieśników zauważyłem, że większość się ze sobą zna i są już podziały na grupy. Nie wyglądało to, jakby miało być to coś dobrego. Stres wstąpił w moje ciało. Różnie on na nie reaguje. W tamtym momencie było to niekontrolowane wyrywanie skórek od paznokci. Poczułem ulgę, gdy Pani Dyrektor ogłosiła, że możemy pójść do domu. Ale po chwili zdałem sobie sprawę, że muszę tu jutro wrócić. Nie była to najlepsza informacja w moim życiu. Po kebabie z bratem spotkałem się z Mają na spacer. Opowiedziałem jej, jak wyglądał dzisiejszy dzień.
- Chciałem do kogoś zagadać, złapać jakiś kontakt, ale oni wszyscy już ze sobą rozmawiali. – powiedziałem rozczarowanym głosem.
- Rozumiem. Jutro pewnie będziesz miał zajęcia zapoznawcze z wychowawcą. Może wtedy uda się do kogoś zagadać. Nie zniechęcaj się, to dopiero jutro tak naprawdę jest pierwszy dzień. Trzymam kciuki, aby było dobrze. – rzekła pocieszająco moja przyjaciółka.
Przeszliśmy na przyjemniejsze tematy, jakimi były nasze ulubione seriale. Po kilku godzinach pożegnaliśmy się i wróciliśmy do swoich domów. Następnego dnia w szkole nie było lepiej. Czułem się wykluczony z rozmów, które się odbywały na zajęciach. Nie potrafiłem się wpasować w towarzystwo. Było to dla mnie przykre, ponieważ bardzo mi zależało na tym, aby dogadywać się z moją klasą. Stwierdziłem, że poczekam jeszcze jakiś czas, mając nadzieję, że sytuacja się polepszy. Jednak niestety, tak się nie stało. Minęło kilkanaście tygodni, a ja nadal miałem problem, aby złapać kontakt z moimi rówieśnikami. We wszystkim wspierała mnie moja przyjaciółka. Pomagała mi, podrzucając różne pomysły, żeby moja sytuacja zmieniła tor. Niestety, nie zadziałały, dlatego zacząłem poważnie myśleć o zmianie szkoły. Zaczęliśmy razem z mamą szukać innej szkoły z takim samym kierunkiem. Znaleźliśmy szkołę, która miała bardzo dobre opinie. Podjąłem decyzję o zmianie szkoły. Złożyliśmy papiery. Po kilku dniach zostałem już przeniesiony. Nadszedł pierwszy dzień w mojej nowej szkole. Stałem pod budynkiem i czułem spokój. Nie miałem żadnych negatywnych odczuć. Czułem, jakbym robił rzecz, którą powinienem zrobić już dawno temu. To był moment, w którym wiedziałem. Wiedziałem, że to jest moje miejsce. To właśnie w tej szkole powinienem być. Wszedłem do szkoły i poszedłem pod salę, w której moja nowa klasa miała mieć kolejną lekcję. Widziałem, że sporo osób zainteresowała moja obecność, na ich twarzach malowało się zaciekawienie. Jakie wielkie było moje zdziwienie, gdy kilka osób do mnie podeszło i zaczęło ze mną rozmawiać! W moim sercu poczułem wylewające się ciepło. Zapoznałem się już z kilkoma osobami! Było to dla mnie niesamowite. Wraz z końcem przerwy weszliśmy do sali, gdzie nauczycielka mnie wywołała na środek klasy. Przedstawiłem się i opowiedziałem trochę o sobie. Byłem zdziwiony faktem, że totalnie nie czułem stresu, który czuję przy nawet bardzo małoważnych sytuacjach. Myślę, że było spowodowane to tym, że wiedziałem, że zostanę dobrze przyjęty.
Aktualnie mija 6 miesięcy odkąd jestem w nowej szkole. Czuję się tutaj bardzo dobrze. Moja klasa jest bardzo zgrana, lubimy się, wszyscy sobie pomagamy i wspieramy w trudnych sytuacjach. Mam wielu znajomych w całej szkole, nie tylko w klasie! Jestem szczęśliwy, że wszystko się tak potoczyło. Uważam, że moja historia pokazuje, że nie ma się czego bać. Jeśli coś się nie uda, nie pójdzie po naszej myśli zawsze jest jakieś rozwiązanie i wyjście z sytuacji. Nie powinniśmy bać się zmian, ponieważ to one nas kreują jako człowieka. Ja z mojej historii wyniosłem naukę, że gdy nam coś nie pasuje, należy dążyć do tego, abyśmy my czuli się komfortowo. Uważam, że było to bardzo ważne doświadczenie w moim życiu.
Nagle z drogi krajowej
Nagle z drogi krajowej numer 705, na podjazd domków jednorodzinnych zjechał biały samochód marki Volkswagen. Sądząc po stanie karoserii i piskliwym hamulcu, nie był najnowszy. Tata Tomka, pan Adam, kupił go kilka lat temu, za dość niską cenę. Było w nim w sam raz miejsca dla trójki osób z bagażem na biwak. Tomek, ku zaskoczeniu rodziny stwierdził, że swoje osiemnaste urodziny spędzi nie na przyjęciu, lecz na krótkim wyjeździe z najlepszymi przyjaciółmi – Bartkiem i Moniką. Byli dla niego jak rodzeństwo, którego sam nie miał. Poznali się w czwartej klasie podstawówki, którą ukończyli z bardzo dobrymi wynikami. Zawsze uczyli się ponadprzeciętnie i tworzyli zgraną paczkę, dzięki czemu ich rodzice patrzyli na nich przychylnym okiem i pozwalali im na wspólne wyjścia i wyjazdy. Chłopakowi jeszcze niedawno towarzyszył ogromny stres związany z maturą, więc postanowił wyciszyć się i odpocząć na łonie natury. Już od dawna marzył o prawdziwym biwaku pod rozgwieżdżonym niebem. Ku jego radości, Bartek i Monika natychmiast zgodzili się na wyjazd do puszczy. Dość sławnej puszczy, w której nasi bohaterowie przeżyją bardzo dużo, w stosunkowo krótkim czasie…
Po chwili uchyliły się drzwi volkswagena. Z samochodu wysiadł dość wysoki chłopak w wieku maturalnym. Miał ciemnobrązowe włosy, niebieskie oczy i jasną cerę. Był ubrany w szorty koloru khaki i czerwoną koszulkę. Nosił już mocno pobrudzone, kiedyś pewnie białe adidasy. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do nowoczesnej, czarnej bramy. Wcisnął guzik domofonu. Odwrócił głowę i spojrzał na swojego ojca.
– Na pewno spakowaliśmy wszystko? – spytał niepewnie tatę.
– Tak, spokojnie. Upewnialiśmy się już chyba z dziesięć razy. – odpowiedział z uśmiechem pan Adam. Tomek przewrócił oczami. – Wiesz przecież, ostrożności nigdy za wiele. – rzekł z dużym przekonaniem.
Tomek był osobą bardzo ostrożną i zapobiegawczą. Na każdym teście i egzaminie sprawdzał wszystko kilka razy i odzywał się mniej niż inni, ponieważ zawsze musiał wszystko dokładnie przeanalizować. Miało to też swoje plusy – nigdy nikogo nie zranił, nie udzielił bezsensownej odpowiedzi, co dodawało mu dziwnej, jak na jego wiek – powagi. Wtedy to w domofonie rozległ się głuchy trzask i dziewczęcy głos – głos Moniki. – Halo?
– Hej, to ja. Czekamy na ciebie z moim tatą. – odpowiedział. – Dobrze, jestem spakowana, wychodzę. – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Po chwili chłopak zobaczył na podwórzu niezbyt wysoką, opaloną dziewczynę o jasnych włosach. Od razu uśmiechnęła się do niego. – Cześć, Tomek. Dzień dobry panie Adamie. – przywitała się.
– Hej. – odpowiedział Tomek. – A dzień dobry. Mamy dziś piękny dzień, prawda? – zagadnął. – Rzeczywiście, idealny dzień na biwakowanie.
– Ruszamy po Bartka i w drogę. – rzekł pan Adam.
– Bartek, czekamy na ciebie pod domem. – przekazała szybko przez telefon Monika. – Ok. Będę za trzy minuty. – stwierdził.
Po dokładnie trzech minutach ujrzeli wysokiego chłopaka o jasnych włosach, ubranego w szare szorty i czarny T-shirt. Odwrócił się w stronę auta i pomachał. Podszedł, otworzył bagażnik, umieścił tam plecak, śpiwór i namiot dla trójki śmiałków. Kiedy zajął miejsce pasażera przywitał się ze wszystkimi. Ruszyli od razu. Droga nie była szczególnie ciekawa – przed nimi dwie i pół godziny jazdy w linii prostej i kwadrans marszu w kierunku wschodnim. Rozmawiali na różne tematy, w szczególności o swoich ulubionych filmach. Przeszli od science-fiction przez westerny i thrillery docierając do horrorów. Zrobili sobie przystanek, rozprostowali nogi na parkingu przed stacją benzynową i skorzystali z toalety. Zjedli po kanapce z konserwą, pozostawili za sobą białego sedana i ruszyli z bagażem pieszo. W taki upał dobytek mocno im ciążył. Na miejsce dotarli po godzinie czternastej. Znaleźli się na cudnie wyglądającej polanie wśród dębów, świerków, sosen i brzóz. W powietrzu unosił się zapach żywicy. Słyszeli śpiew ptaków. Udali się na mały rekonesans zostawiając uprzednio swoje rzeczy w bezpiecznym miejscu. Z radością przyjęli obraz niewielkiego potoku, w którym woda była czysta niczym kryształ i zimna jak lód. Gdy wrócili na miejsce, pożegnali się z tatą Tomka – jednocześnie z cywilizacją. Kazał im uważać na siebie i radził, by nie oddalać się nocą od namiotu, bo niby nie ma czego się bać, ale nocą wszystko wydaje się inne. Patrzyli jak odchodzi nierówną, usypaną kilkadziesiąt lat temu piaszczystą dróżką. Ułożyli swoje rzeczy w cieniu, zabrali się za rozkładanie namiotu. Po dłuższej chwili krzątaniny, rozległ się okrzyk zadowolenia.
– Nareszcie! Już myślałem, że stracę cierpliwość. – powiedział Bartek. – Ja też. – zgodziła się z nim Monika. Tomek zaczął rozmyślać o tym, co powinni teraz zrobić.
– Może powinniśmy zacząć przygotowywać chrust i szyszki na ognisko? – spytał chłopak. – To dobry pomysł. – stwierdził Bartek.
- Ja i Monika poszukamy szyszek, a ty Tomek rozglądaj się za kamieniami do zrobienia paleniska. – Niech tak będzie. – odpowiedział Tomek. Udali się w różne strony. Bartek i Monika weszli w las świerkowy, a Tomek wszedł między brzozy. Gdy Tomek wrócił na polanę jego przyjaciele już zaczęli rozkładać chrust i szyszki. Po ułożeniu materiałów na ognisko rozwinęli śpiwory i oparli je o trzy śnieżnobiałe brzozy. Usiedli wygodnie. Odpoczywali po podróży i wysiłku od czasu do czasu zwracając uwagę na zwierzęta i rozmaite leśne dźwięki. Nadszedł wieczór i zrobiło się chłodniej, więc mogli włożyć śpiwory do namiotu. Po półgodzinnej rozmowie stwierdzili, że rozpalą ognisko. Tomek wyciągnął z kieszeni złotą zapalniczkę, która kiedyś podarował mu dziadek. Wzniecił ogień. Cała trójka patrzyła z dziecięcym zafascynowaniem na żółto-pomarańczowe płomienie. Po chwili zaczęli rozmowę o horrorach, jako że zaczęło się ściemniać. Wtem Bartek cos sobie przypomniał. Chcecie usłyszeć pewną ciekawostkę o tym lesie? – zapytał patrząc na nich wyczekująco. Tak! – wykrzyknęła Monika licząc na ciekawą historię.
– Przenieśmy się więc do czerwca roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego. Wtedy to znaleziono tutaj po raz pierwszy coś niepokojącego – ślady pazurów znajdujące się na sporej wysokości. Odkryto je przy wycince drzew. Uznano je po prostu za dziecinny kawał. Kilka dni później mniej więcej kilometr od tamtego miejsca odkryto podarte ubranie. Nikt się tym faktem nie przejął. Niestety, w połowie lipca w okolicznej wsi zaginął kilkuletni chłopiec. To wydarzenie przeraziło społeczność lokalną, gdyż w jego pokoju odnaleziono ślady niepodobne do śladów człowieka, które prowadziły do otwartego okna. Po wielu dniach poszukiwań chłopca uznano za zaginionego. – tu przerwał Bartek.
– To wydarzyło się naprawdę? – zapytała niepewnie Monika. – Tak. – odpowiedział Bartek. – Znalazłem w internecie zdjęcia starych gazet z okolicy.
– Myślałem, że to spokojne miejsce – skwitował Tomek. – Bo to jest spokojne miejsce. Te wydarzenia miały miejsce pięćdziesiąt lat temu. – powiedział Bartek.
– Nie zmienia to faktu, że zdarzały się tutaj dziwne i straszne rzeczy. – spochmurniał. – Z czasem zaginięć było więcej… - Co?! – Krzyknęli razem Tomek i Monika.
– Konkretniej trzy. Zaginął tamten chłopiec i jeszcze dwie dziewczynki. Wszystkie porwania były identyczne z technicznego punktu widzenia. – stwierdził. – Dzieci znikały z własnych domów w nocy. Były porywane przez okno. Tak czy siak, uważam, że to świetne miejsce na kemping i biwak. – rzekł z przekonaniem Bartek.
– Mówiłeś o jakiś dziwnych śladach. Jak one wyglądały? – zapytała Monika. – Niektórzy twierdzą, że były jak krzyżówka śladów jelenia i człowieka, a inni, że wyglądały jak mieszanka śladów wilka i człowieka. Nic nie jest pew… Zasłuchany dotąd Tomek usłyszał podejrzany odgłos. Spojrzał za siebie. Nie ujrzał nic niezwykłego, widział tylko drzewa i krzewy rozświetlone tańczącymi płomieniami ogniska. – Ćśśś!
– O co chodzi? – spytał cichutko Bartek, jakby przerażony. – Słyszałem podejrzany odgłos. Słuchajcie… odpowiedział Tomek. Wszyscy zamarli, kiedy do ich uszu dotarł odgłos biegu. Nie było to jednak to, na co byli przygotowani. Słyszeli nie po cztery, lecz po dwa szybkie kroki. Oznaczało to, że na pewno nie było to zwierzę. Rozglądali się uważnie, lecz nie zauważyli nikogo. Lekki wiatr poruszał gęstą roślinnością. Przeszedł ich dreszcz. Poza odgłosem kroków stawianych na konarach drzew, liściach i szyszkach usłyszeli także coś, co przypominało im sapanie zwierzęcia. Byli przerażeni, spoglądali po sobie. Ich twarze były blade, bali się nawet odetchnąć. W końcu Tomek odważył się na ruch. Przesunął się w stronę namiotu, wyciągnął z niego po cichu plecak. Dźwięk rozsuwanej kieszeni wydawał się mu być głośny jak silnik samolotu w trakcie startu. Wyciągnął z niej ostrożnie latarkę, której metalowa obudowa lśniła upiornie w ciepłym świetle ogniska.
– Nie ma się czego bać… – szepnął pod nosem. – Być może ktoś po prostu się zgubił. Włączył latarkę. Miał już nawoływać, lecz dźwięk, który rozległ się jakieś dwadzieścia metrów od niego spomiędzy drzew rozwiał jego wszelkie wątpliwości – to na pewno nie był człowiek. Skowyt, który wydobył się z gardła tego czegoś był tak nieludzki i dziki, że aż dostał gęsiej skórki. Usłyszał szybkie kroki zmierzające w jego stronę. Skamieniał. Popatrzył na przyjaciół.
– Do namiotu! – wyszeptał.
Monika i Bartek natychmiast wpadli do namiotu. Tomek wczołgał się tam za nimi. Było im niewygodnie, ale nawet nie śmieli się ruszyć. Ledwie oddychali. Tomek zaczął zasuwać za sobą namiot. Wtedy to coś wyszło na polanę. To, co ujrzeli, było niczym najstraszniejsza bestia z koszmaru – stwór był przygarbiony, dwunożny. Miał nogi wilka, tułów podobny do niedźwiedziego i ręce podobne do ludzkich, lecz mocniejsze, obrośnięte futrem i zakończone sierpowatymi pazurami. To, co jednak przykuwało uwagę znajdowało się na jego głowie. Miał paszczę podobną do lwiej oraz żarzące się czerwone ślepia. Tomek nie mógł oderwać od nich oczu. Kreatura ziała ciężko, jej futro było czarne jak noc. Bestia podeszła do namiotu. Przyjaciele myśleli, że ich widzi, i że nie mają drogi ucieczki. Wtedy z jednej z najbliższych sosen spadła wyjątkowo duża szyszka. Potwór od razu, z niemal mechaniczną precyzja odwrócił się w stronę źródła dźwięku. Nagle zerwał się do szybkiego biegu pędząc przed siebie. Kiedy dotarł do drzewa, przeorał po nim pazurami pozostawiając w drewnie głębokie bruzdy. Potem znieruchomiał. Wtedy Tomek zrozumiał – bestia reaguje na dźwięk. Zwabiły ją odgłosy rozmowy.
– To coś reaguje na dźwięk. – wyszeptał. – To jego mocna strona, ale i słabość. – dodał najciszej jak potrafił. – Napisz do ojca, ale najpierw wycisz telefon. – szepnęła Monika. Zrobił to. Był zasięg, więc wysłał następującą wiadomość: „Przyjedź po nas jutro z samego rana”.
– Zasłońcie uszy, oczy, idźmy spać, niech ta noc minie jak najszybciej. Ja obejmę pierwszą wartę. Potem obudzę Bartka.
– Jeżeli nie będziemy nic robić, to nas nie usłyszy. Dobry pomysł. – odpowiedział Bartek.
Położyli się bardzo ostrożnie. Ze zmęczenia i przerażenia zasnęli. Tylko Tomek pozostał czujny. Nie musiał już budzić kolegi. Po pewnym czasie usłyszał cichy skowyt i oddalające się, szybkie kroki. To kreatura pognała z nadludzką prędkością w głąb puszczy, najprawdopodobniej za jakimś zwierzęciem. Zmęczenie ciągłym czuwaniem spowodowało, że chłopak zasnął mimo woli.
Obudził się jako ostatni spośród przyjaciół. Kiedy otworzył oczy nie ujrzał ich w namiocie. Po cichu opuścił go i zobaczył, że siedzą przed namiotem i szepczą do siebie o wczorajszej nocy.
– Hej. Wszystko w porządku? – zapytał zwykłym głosem. Spojrzeli na niego wystraszeni.
– Ciszej! – szepnęła z przestrachem Monika.
– Spokojnie, wczoraj rozmawialiśmy normalnie cały dzień. Podejrzewam, że to coś poluje tylko w nocy. – stwierdził Tomek. – Myślałem, że będzie już po nas. – westchnął Bartek.
Po krótkiej wymianie zdań zaczęli pakować w pośpiechu cały swój bagaż. Nadal z ich twarzy można było wyczytać głębokie zdenerwowanie. Krzątali się nerwowo po polanie rozmyślając każdy w nieposkromionej ciszy. Po mniej więcej godzinie ujrzeli na piaszczystej dróżce pana Adama, który pomachał do nich radośnie. Sztucznie uśmiechnięci przeszli obok niego i ruszyli w stronę samochodu obładowani rzeczami do biwakowania. Po drodze pytał się ich kilka razy o to, co się stało, lecz wiedzieli, że nawet gdy opowiedzą mu swoją przygodę to i tak im nie uwierzy. Swoja historię postanowili zachować dla siebie, bo po co ktoś inny miałby się bać?
Ostatnie promienie zachodzącego słońca
Ostatnie promienie zachodzącego słońca oświetlały twarz burmistrza Adamsa, kiedy swoją przemową starał się uspokoić podenerwowany tłum mieszkańców. Ashland nie było zbyt duże, dlatego każdy znał tutaj każdego, a wieści rozchodziły się z prędkością światła. Nic więc dziwnego, że niecałe trzy godziny po tajemniczym wypadku, miejscowi zaczęli gromadzić się przed ratuszem, żądając wyjaśnień, a coraz liczniejsi przybysze z ewakuowanego Rockcliff nie poprawiali sytuacji. Na szybko sklecono drewniany podest, rozstawiono mikrofony, no i oczywiście wezwano podinspektora Nathana Stona. W końcu ktoś musiał ponieść konsekwencje, a w tym przypadku wina leżała po stronie policji. Przynajmniej tak wydawało się szaremu tłumowi, który nie rozumiał, że istnieje coś takiego, jak zdarzenie losowe, na które nikt, nawet sam podinspektor, nie ma wpływu.
- Proszę o spokój! – Po raz kolejny próbował Adams. – Za chwilę obecny tutaj Nathan Stone, którego zresztą wszyscy doskonale znamy, przedstawiciel organów prawa, wyjaśni zaistniałą sytuację!
Cudownie. Czy on właśnie zwalił na mnie całą robotę? – pomyślał. Burmistrz odsunął się od mikrofonu i spojrzał na niego wymownie. Czyli jednak, westchnął w duchu.
Nie mając jednak innego wyjścia, wstąpił na podest, ukłonił się kulturalnie w kierunku tłumu i zajął wskazane mu miejsce, naprzeciw mikrofonu. Wśród widowni rozległy się szmery. Poczekał chwilę, aż ucichną, a kiedy nic takiego nie nastąpiło, rozpoczął przemowę.
- Szanowni mieszkańcy Ashland! – usłyszał swój gruby głos, niosący się z głośników rozstawionych po bokach sceny. – Doskonale rozumiem wasze rozgoryczenie i narastające nerwy. Apeluję jednak: Nie ma się, czego bać! Sytuacja jest opanowana. Moi ludzie otoczyli kordonem policyjnym Rockcliff, w którym to doszło do wypadku.
O ile zniknięcie bez śladu policyjnego konwoju, przewożącego seryjnego mordercę, można nazwać wypadkiem.
Wśród tłumu ponownie poniósł się szmer. Promienie słońca oślepiały jego zmęczone oczy, a mundur i stres powodowały, że pomimo jesiennego chłodu, zaczął się pocić.
- Czy ustalono już, co się stało z przewożonym, Martinem Burnsem?! – doleciało do niego pytanie, rzucone gdzieś z tłumu.
- Nie, nie odnaleziono ani więźnia, ani konwoju. Prace trwają.
- Proszę powiedzieć, jak to możliwe, że konwój z najniebezpieczniejszym więźniem w stanie, zniknął bez śladu?
Też chciałbym to wiedzieć…
- Tak, jak powiedziałem – odparł, zamiast wypowiedzieć swoje myśli na głos. – Prace trwają, moi ludzie patrolują teren. Jeżeli tylko coś ustalimy, zostaną państwo poinformowani. I powtarzam: Nie ma się, czego bać! Kordon jest szczelny, do Ashland, niezauważona, nie przedrze się nawet wychudzona mysz. Proszę jednak państwa, aby w miarę możliwości, pozostali państwo w domach i nie wychodzili po zmroku. Jeżeli zamkną państwo drzwi i okna, to nawet biorąc pod uwagę najgorszy scenariusz, nic państwu nie grozi. Pochwycenie Martina Burnsa to tylko kwestia czasu. Prosiłbym również, by w miarę możliwości, zapewnić mieszkańcom ewakuowanego Rockcliff nocleg i przyjazną atmosferę. Zwracam się także do przybyszy: Niedługo będą państwo mogli wrócić do swoich domów! A teraz, jeżeli pan burmistrz nie ma nic do dodania, proszę o rozejście się. Dziękuję!
Spokojnym krokiem odsunął się od mikrofonu i zszedł ze sceny. Przeciskając się przez poruszony tłum, ruszył w kierunku samochodu, z zamiarem udania się na komisariat, skąd mógł kontrolować rozwój wydarzeń. Niestety, zanim zasiadł za kierownicą, zatrzymał go Adams.
- Panie Stone, czy to, co Pan powiedział, było prawdą, czy tylko usilnym sposobem uspokojenia sytuacji?
Człowieku, czy ty mi kiedyś odpuścisz? Po raz kolejny dzisiaj zabierasz mi czas, który mógłbym poświęcić na coś bardziej konstruktywnego. Co gorsza, niezależnie, co odpowiem, ty i tak pomyślisz swoje.
- Szczera prawda, panie burmistrzu. Wszystko jest pod kontrolą – odpowiedział spokojnie. – A teraz przepraszam, naprawdę muszę wracać do pracy.
Jakby na potwierdzenie jego słów, rozbrzmiał sygnał na radiu.
- Szefie, mamy tu problem – rozległ się zniekształcony głos.
- Czekaj chwilę.
Obrzucił Adamsa wymownym spojrzeniem. Na szczęście ten chyba nie usłyszał treści przekazu, bo ze zrozumieniem kiwnął głową i odszedł.
Stone wsiadł do auta, zamknął za sobą drzwi i włączył silnik.
- O co chodzi? – spytał, ruszając z miejsca i kierując się w stronę Rockcliff. Już teraz wiedział, że ze spokojnym wieczorem na komendzie może się pożegnać.
- Wysłaliśmy dwa patrole na miejsce zdarzenia i żaden nie wrócił. Nikt nie odpowiada także na radiu.
- Kiedy to było?
- Ostatni raz jeden z nich meldował się dwie godziny temu. Mówili, że zbliżają się do centrum miasteczka. Później cisza.
- A wiadomo coś w sprawie konwoju?
- Znaleźliśmy pojazd, zmasakrowany, poobijany, jak po mocnym wypadku. Nigdzie nie ma jednak śladu po drugim pojeździe, z którym rzekomo miałby się zderzyć. Nie znaleźliśmy też ani śladu po kierowcy, więźniu, ani eskortujących go policjantach. Sam pojazd znajduje się na obrzeżach miasta, jakieś pięć kilometrów od centrum.
- Dobra, zaraz tam będę. Wy w tym czasie wyślijcie jeszcze jeden patrol. Trzeba ustalić, co się stało z pozostałymi dwoma.
***
Siąpił delikatny deszcz. Niebieskie światła radiowozów odbijały się od mokrej nawierzchni. Dostrzegł je z odległości kilometra. Widział trzy samochody, rozstawione na szerokości całej drogi. Wiedział, że tak samo wygląda to przy każdym wyjeździe z miasta. Łącznie około 24 pojazdów, 64 funkcjonariuszy. A teraz dwa patrole zaginęły. Czterech wyszkolonych policjantów nie odpowiada na wezwanie od ponad dwóch godzin.
Zatrzymał się i pośpiesznie wysiadł z auta. Natychmiast oblepiła go wilgoć. Komisarz Jack Smith, który zarządzał w jego imieniu całym tym bałaganem, od razu ruszył w jego kierunku.
- Ponad pół godziny temu wysłaliśmy trzeci patrol, tak jak pan zarządził. – rzucił bez zbędnego przywitania. - I wie szef, co?
- Niech zgadnę, nie ma z nimi kontaktu?
- Straciliśmy go po pierwszych dziesięciu minutach, kiedy byli w okolicy centrum. Rozmawialiśmy z nimi wcześniej, ale nie donosili o niczym niepokojącym.
- A co z mieszkańcami miasta? Ktoś coś zgłaszał?
- Nie, na szczęście większość z nich posłuchała rady i opuściła miasto. Pozostali nie opuszczają domów, nawet z nami rozmawiali przez drzwi.
- Dziwne. Co tu się dzieje, do cholery? – spytał podinspektor, nie licząc na odpowiedź. Rozejrzał się, zastanawiając się, co dalej.
- Co robimy szefie? – zapytał komisarz Smith, jakby czytał w jego myślach.
- Chcę tam jechać – zdecydował podinspektor Stone. – A ty chcesz jechać ze mną. Weź ze sobą pięciu ludzi, jedziemy w trzech samochodach. Ja sam, wy trójkami. Trzymamy się razem, ciągle czujni. I liczmy na to, że uda się nam wrócić.
***
Gwałtowne hamowanie, pisk opon, poślizg na mokrej nawierzchni.
- Wysiadać! – rzucił Nathan Stone przez radio do towarzyszących mu policjantów, siląc się na spokój. – Mamy problem.
Krople deszczu ponownie oblepiły jego ciało. Księżyc świecił w pełni swej okazałości, a po przyjemnym cieple jesiennego słońca, nie pozostał nawet ślad. Z ust, przy każdym wydechu, wylatywała para. Za nim z dwóch samochodów wygramoliło się sześciu mężczyzn. Maszerowali szybko, podkurczając ramiona, starając się osłonić głowę od deszczu. Przed nim, niecałe sto metrów dalej, rozpoczynał się główny rynek miasta. Powód postoju był jednak inny, bardziej drastyczny. Widział, zmieniające się twarze towarzyszy.
- O Boże…
Kilkanaście metrów dalej leżało ciało, w świetle samochodowych reflektorów wyraźnie widać było zielonkawe odblaski na czarnym materiale. Na mundurze. Przed oczami mieli właśnie jednego z zaginionych policjantów.
Siedmiu funkcjonariuszy podeszło bliżej, z uwagą obserwując otoczenie.
- To Jason, rozmawiałem z nim jeszcze godzinę temu – komisarz Smith ledwie panował nad drżącym głosem. – Co tu się stało, do cholery?
Podinspektor Stone bez słowa podszedł bliżej, wyjął z kieszeni czarne, jednorazowe rękawiczki i włożywszy je na dłonie, uklęknął przy ciele. Sprawdził właściwie tylko dla formalności, ale nie wyczuwał pulsu. Ciało było zimne i mokre od deszczu, jeżeli były na nim jakiekolwiek ślady, to pewnie już dawno zostały zatarte przez wilgoć. Zresztą i tak nie byłoby, z czego ich zdejmować. Poza twarzą nie zachowało się właściwie nic. Całe ciało pokrywały głębokie cięcia, jakby zadane nożem lub pazurami dzikiego zwierza. Wiedział jednak, że obrażenia zostały zadane ludzką ręką, bo żadne zwierzę nie znęcałoby się tak nad człowiekiem. Klatka piersiowa i brzuch Jasona zostały w pełni otwarte, organy wewnętrzne i żebra były całkowicie odsłonięte.
Słyszał jak doświadczeni policjanci za nim odwracają się, starając powstrzymać torsje. Nie dziwił im się, sam ledwo na to patrzył, a w swoim życiu widział już niejedne zwłoki. Pokręcił głową i wstając sięgnął po radio na swojej piersi. Przełączył na nadawanie.
- Przyślijcie mi tu lekarza i techników, trzeba opisać miejsce zdarzenia – rzucił beznamiętnym głosem. – Tylko nie stażystów, bo nie dadzą rady tego oglądać. A my tymczasem – odłożył radio i zwrócił się do towarzyszy. – My tymczasem weźmiemy się w garść i sprawdzimy resztę miasta. Trzeba znaleźć Burnsa, bo z tego, co widzę, zatęsknił za swoim sadystycznym upodobaniem. On jest gdzieś tutaj, a ja nie chciałbym znaleźć więcej ofiar.
W milczeniu wrócili do samochodów i ruszyli dalej, w głąb centrum. Szybko okazało się jednak, że życzenie Nathana nie zostanie spełnione. Ledwo wjechali na rynek, a im oczom ukazała się istna jatka. W centralnym punkcie placu, na niewielkiej stercie, leżało sześć kolejnych ciał. Pozostali policjanci najwidoczniej podzielili los kolegi. Już z odległości kilkudziesięciu metrów mógł stwierdzić, że są w identycznym stanie, co zwłoki na przedmieściach. Coś się jednak nie zgadzało. Sześć ciał na rynku, jedno przy wjeździe do centrum, razem siedem ofiar. Tymczasem zniknęło tylko sześciu policjantów.
Trzęsąc się z nerwów, złości i strachu wysiadł z samochodu. Podlegli mu funkcjonariusze zrobili to samo.
- Smith zostaje ze mną, reszta niech sprawdzi czy w pobliskich domach nie ma kogoś, kto widział, co dokładnie się stało. Tylko mi się tam nie rozdzielać! – dodał, kiedy tamci odeszli, by wykonać polecenie.
Zostali na rynku sami. Atmosfera była napięta. Nieprzyjemny chłód nocy, pełnia księżyca i deszcz nadal lejący się z nieba, potęgowały tylko uczucie strachu, wywołane przez stertę zwłok, leżącą kilka metrów dalej.
Podeszli ostrożnie, bez słowa, za wszelką cenę starając się nie odwrócić i nie uciec w popłochu z odruchem wymiotnym. Sprawdzili puls, żadna z osób nie żyła.
- To nieźle się Burns zabawił – stwierdził Smith jednocześnie smutny i wściekły. – Zabił sześciu naszych ludzi, do cholery! Nie tylko współpracowników, ale i przyjaciół! Co my powiemy ich rodzinom?!
- To nie był Martin Burns – Nathan Stone pokręcił tylko głową, w żaden sposób nie reagując na wybuch złości komisarza.
- Co?! O czym ty do diabła mówisz?! – Jack Smith zezłościł się jeszcze bardziej. Zapomniał o dyscyplinie i obowiązujących go zasadach. Podniósł głos na własnego przełożonego, a mowa jego ciała sugerowała, że nie pragnie niczego więcej, niż rzucić mu się do gardła.
- To nie Martin Burns ich zabił – podinspektor udał, że nie zauważył wybryku podległego mu policjanta. – To niemożliwe, bo on leży tutaj – wskazał na jedno z ciał, to dodatkowe, pozbawione munduru. – I z tego, co widzę, to podzielił ich los. Nie ma mowy o samobójstwie, sam sobie flaków nie wypruł.
Jack Smith spojrzał z niedowierzeniem na podinspektora, a potem przyjrzał się zwłokom. Nathan widział, jak porównuje je w myślach z portretem pamięciowym mężczyzny, wiszącym od dłuższego czasu w każdej okolicznej komendzie.
- O Chryste… - najwyraźniej obraz w jego głowie zgadzał się z tym, co zobaczył. – W takim razie, co tu zaszło?
- Też chciałbym wiedzieć.
Powietrze przeszył elektroniczny pisk, na jego piersi zabrzęczała krótkofalówka.
- Szefie, we wszystkich okolicznych domach, w których zostali jacyś ludzie, sytuacja wygląda identycznie. Dużo krwi, posoki, kilka trupów, po prostu bajzel. Nie wiem, co spotkało tych ludzi, ale przeraża mnie to. W każdym razie wra…
Wtem wrzask strachu i bólu przeszył przestrzeń, nieodwracalnie przerywając ciszę nocy. Zaraz po nim wybrzmiał drugi, a potem kolejny. Łącznie pięć okrzyków poniosło się w jesiennym powietrzu. Chwilę później wszystko ucichło, a kiedy nikt nie odpowiedział na wezwanie, Nathan Stone zrozumiał. Krzyków było tyle, ile ciał ofiar tej nocy. Potem rozległ się ryk, niczym z piekła, zerwał się wiatr, a jedno z ciał leżących na placu zadrżało w konwulsjach.
- Do samochodu! – krzyknął podinspektor i rzucił się sprintem w kierunku radiowozu. Niecałą sekundę później dołączył do niego komisarz Jack Smith.
Wpadli do auta, trzęsąc się ze strachu i nie wierząc w to, co zobaczyli. Smith, siedzący na miejscu kierowcy, odpalił silnik i z piskiem opon ruszył w kierunku wyjazdu z miasta. Kiedy opuszczali rynek, nieznana im siła rozsadziła okna w otaczających go sklepach i kawiarniach.
- Co to było, do jasnej cholery?! Przecież to niemożliwe! Nie wierzę w duchy, demony, piekło, niebo i całe to gadanie! Jestem ateistą!
- No to chyba pora uwierzyć – stwierdził Nathan, łamiącym się głosem. – Spójrz na datę.
Był 31 października, Halloween. Przez cały dzień panowało takie zamieszanie, że nawet nie zwrócił na to uwagi, nie obchodził tego święta. Wiedział jednak, w co wierzą ludzie i właśnie stał się świadkiem powodu, dla którego to robią.
- To się nie wydarzyło! – jęczał dalej Jack, jednocześnie starając się jak najszybciej opuścić teren miasta. – Nikt nam w to nie uwierzy! Nie mamy żadnych dowodów!
- Mamy zniszczony, opancerzony wóz policyjny, co najmniej kilkanaście trupów, z czego większość to wyszkoleni funkcjonariusze i nasze zeznania.
- To chyba trochę za mało, żeby uwierzyć w du…
Wtem samochodem zatrzęsło, lampy ustawione przy drodze zaczęły pękać. Pojazd zaczął dachować, przekoziołkował kilka razy. W ostatnim odruchu Nathan przekręcił kamerkę samochodową obiektywem do środka i włączył nagrywanie. Nie minęły trzy sekundy, a Jack Smith zawył żałośnie, rzucając się w drgawkach, przytrzymywany przez niewidzialną siłę. Z otwartej klatki piersiowej polała się krew.
Jedno uderzenie serca później, podinspektor Nathan Stone poczuł przeszywający ból i jęknął żałośnie. Potem nastała ciemność.
***
Minął rok, od kiedy podkomisarz Adam Johnson zobaczył film zachowany z wideorejestratora, znajdującego się w radiowozie podinspektora Nathana Stona. Rok, odkąd zobaczył, jak ginie jego przełożony i przyjaciel. Ginie w niewytłumaczalny przez naukę sposób, w męczarniach, z otwartą klatką piersiową i wyprutymi flakami.
Przez długie tygodnie szukał kogoś, kto byłby w stanie pomóc w wyjaśnieniu tej sprawy, ale nikt mu nie wierzył, nawet po zobaczeniu nagrania z samochodu. Tymczasem w Rockcliff ginęły kolejne osoby.
Dopiero po miesiącu, sprawą zainteresował się miejscowy ksiądz. Odważył się wejść do miasta. Z tego, co mu wiadomo, nigdy nie powrócił, a problem nadal pozostał nierozwiązany. W końcu, jakieś pół roku temu, pojawił się tajemniczy mężczyzna, twierdząc, że jest medium i może pomóc. Zażądał nieprzyzwoicie wysokiej kwoty za swoje usługi, ale przeprowadzono zbiórkę i opłacono przybysza. On również wszedł do miasta i odtąd nikt go nie widział. Nie odnaleziono też jego ciała. Ale incydenty w mieście ustały.
Na placu głównego rynku ustawiono pomnik z podobizną zbawiennego medium, a na cokole, na którym go ustawiono, wypisano nazwiska wszystkich ofiar „kataklizmu”. Nigdy tak naprawdę nie wyjaśniono, co wydarzyło się w mieście, ani w jaki sposób nieznajomy poradził sobie z niewytłumaczalnym zjawiskiem. Mieszkańcy nigdy w to nie wnikali. Wszystko wróciło do normy. Teraz naprawdę nie było się czego bać.
Cześć! Mam na imię Liliana
Cześć! Mam na imię Liliana, ale znajomi mówią na mnie Lila. Mam 18 lat i mieszkam w Warszawie z moją rodziną. Od dziecka panicznie boję się krwi oraz igieł. Podczas pobrania krwi na badaniach kontrolnych zawsze mdlałam, gdy tylko pielęgniarka ukłuła mnie igłą. Kiedy tylko o tym pomyślę, to przechodzą mnie ciarki.
Historia, o której pragnę opowiedzieć, miała miejsce miesiąc temu. Byłam w parku z grupą znajomych. Była piękna pogoda, nie było nawet najmniejszej chmurki na niebie. Zrobiliśmy sobie piknik na trawniku przy jeziorze. Rozłożyliśmy koc, a na środku postawiliśmy koszyk z jedzeniem. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy na różne tematy. Po około godzinie, nagle zadzwonił mój telefon. Kiedy wzięłam go do ręki i odebrałam, usłyszałam roztrzęsiony głos mojej mamy:
-Halo? Liliana?
-Cześć mamo! Coś się stało? - odpowiedziałam lekko zmartwiona.
-Gdzie jesteś? Mogłabyś przyjść do domu? To nie jest rozmowa na telefon - powiedziała z powagą. Nigdy nie słyszałam jej mówiącej takim tonem. To chyba faktycznie nie jest rozmowa na telefon. Po chwili mama dodała - Nie martw się, wyjaśnię ci wszystko, kiedy przyjdziesz.
-Jestem w parku ze znajomymi, będę w domu za 15 minut.
-Dobrze, to do zobaczenia za 15 minut - po tych słowach mama się rozłączyła.
Nie wiedziałam, czego spodziewać się po przyjściu do domu. Wytłumaczyłam moim znajomym zaistniałą sytuację, pożegnałam się z nimi i ruszyłam szybkim krokiem w stronę domu.
Kiedy nareszcie dotarłam do domu, weszłam do środka i zobaczyłam w salonie wuja Marka – brata mamy - siedzącego na kanapie obok mojego taty. W kuchni słychać było mamę rozmawiającą z ciocią Anią. Wszędzie panowała smutna i ponura atmosfera.
-Już jestem! - krzyknęłam po zamknięciu za sobą drzwi.
Mama zawołała mnie do kuchni. Gdy zajrzałam do kuchni, pierwszą rzeczą, którą widziałam, były łzy cioci spływające po jej policzkach. Spojrzałam na mamę pytającym wzrokiem, a ona powiedziała smutno:
-Córeczko, nie mamy dobrych wieści.
-Co się stało? Dlaczego ciocia płacze? Czemu wszyscy są smutni? - zapytałam. Miałam całe mnóstwo pytań, a żadnych odpowiedzi.
Zapadła cisza, nikt nic nie mówił. Dopiero po jakimś czasie mama mi odpowiedziała:
-Twój kuzyn, Daniel... - w tym momencie przerwała. Widziałam, że ma łzy w oczach. Po chwili dokończyła - Miał wypadek samochodowy, jest w szpitalu.
-Jak to? Przecież zawsze jeździł powoli, ostrożnie - mówiłam drżącym głosem, powstrzymując płacz. Czy to prawda? Dan jest w szpitalu? Nie byłam gotowa na taką informację.
-Policja ustaliła, że to nie on go spowodował. Jakiś kierowca rozmawiał przez telefon i nie zwracał uwagi na drogę. Nie zatrzymał się na skrzyżowaniu i uderzył w samochód Daniela. On też nie wyszedł z tego cało - mówiła mama, kiedy pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.
-Ale nic mu nie będzie, prawda? - zapytałam, ponieważ mój kuzyn był dla mnie prawie jak brat.
-Nic poważnego mu się nie stało, ale potrzebuje krwi, więc mamy do ciebie prośbę.
Po tych słowach mamy troszkę mi ulżyło, ale po chwili domyśliłam się o co chodzi. Nic nie odpowiedziałam i czekałam aż mama wyjaśni, co to za prośba.
-Chcielibyśmy oddać krew dla Daniela i osób w takiej sytuacji jak on - powiedziała z lekkim uśmiechem, patrząc się w moją stronę. - Czy mogłabyś też to przemyśleć?
Nie musiałam myśleć nad tym długo. Dan jest nie tylko moim kuzynem, ale także przyjacielem. Chciałam mu pomóc wrócić do zdrowia.
-Oczywiście, że też oddam krew - odpowiedziałam mamie, a ciocia mnie przytuliła.
Reszta dnia minęła normalnie. Zjedliśmy wspólnie obiad, oglądaliśmy telewizję i nawet graliśmy w kilka gier planszowych. Ciocia Ania i wujo Marek troszkę się rozchmurzyli, a atmosfera nie była już tak przygnębiająca. Po kolacji wujo i ciocia pojechali do domu, a my posprzątaliśmy po jedzeniu i poszliśmy spać. W nocy przyśnił mi się koszmar. Śniło mi się, że jestem u lekarza i nagle pielęgniarka wyciąga z szuflady strzykawkę z igłą wielkości całej dłoni. Panicznie boję się zastrzyków, więc od razu się przebudziłam. Zegar na ścianie naprzeciwko mojego łóżka pokazywał północ. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam, zgadzając się oddać krew.
-Nie dam rady - szepnęłam sama do siebie.
Nie myślałam nad tym więcej, postanowiłam, że dam z siebie wszystko, żeby przezwyciężyć mój lęk. Poszłam dalej spać i więcej nie budziłam się tej nocy.
Rano zadzwoniła do mnie ciocia Ania i spytała, czy nie chciałabym odwiedzić Daniela w szpitalu. Oczywiście, chętnie się z nim zobaczę. Zjadłam śniadanie, ubrałam się i wyszłam z domu. Szpital jest trochę daleko od mojego domu, więc poszłam na przystanek autobusowy. Akurat za pięć minut miał przyjechać autobus, który jedzie w stronę szpitala. Usiadłam na przystanku i czekałam. Po chwili na przystanek przyszła jakaś młoda dziewczyna, może o cztery albo pięć lata starsza ode mnie. Spojrzała się na mnie i zapytała:
-Czy wiesz może, o której przyjeżdża autobus w stronę szpitala?
-Tak, przyjeżdża za około pięć minut - odpowiedziałam. Postanowiłam, że trochę z nią porozmawiam. - Też jedziesz do szpitala?
-Tak, pracuję tam jako pielęgniarka - odpowiedziała miło. - To bardzo męcząca praca, więc wróciłam na noc do domu, żeby się wyspać. Wczoraj w południe był jakiś wypadek samochodowy i przywieźli nam dwóch poszkodowanych. To był pracowity dzień.
-Słyszałam o tym wypadku - powiedziałam.
-Skąd? Jeszcze chyba nie mówili o tym w telewizji - zapytała się patrząc na mnie z ciekawością.
Myślałam nad tym, co jej odpowiedzieć. Faktycznie nie mówili o żadnym wypadku w wiadomościach. Postanowiłam, że wytłumaczę jej skąd wiem o tym zdarzeniu.
-Mój kuzyn jest jednym z tych poszkodowanych. Jakiś kierowca ponoć uderzył w jego samochód, ponieważ nie zwracał uwagi na drogę.
-To wiele wyjaśnia. Nie musisz się martwić. Nie stało się mu nic poważnego. Stracił dużo krwi, ale jego stan jest stabilny. Jedziesz go odwiedzić?
-Tak - odrzekłam z lekkim uśmiechem na twarzy. - Jak masz na imię? Ja jestem Liliana, ale znajomi mówią na mnie Lila.
-Mam na imię Dagmara, ale możesz mówić na mnie Daga. Miło mi cię poznać Lila.
Wtedy nadjechał autobus. Wsiadłam do niego razem z nową znajomą. Kupiłam bilet i usiadłam na wolnym miejscu z tyłu autobusu.
Minęło około 15 minut, autobus dojechał do mojego przystanku. Wysiadłam, pożegnałam się z Dagmarą i weszłam do szpitala. W recepcji podali mi numer sali, w której leży Daniel. Wjechałam na piętro windą, znalazłam salę i zapukałam delikatnie do drzwi. Powoli je otworzyłam. Weszłam do środka i zobaczyłam ciocię i mojego kuzyna, uśmiechających się w moją stronę. Byłam szczęśliwa, widząc ich.
-Lilka! Jak miło, że przyszłaś mnie zobaczyć - powiedział Daniel, kiedy się zbliżyłam. Widziałam, że naprawdę się cieszy na mój widok. Miał kilka siniaków i zadrapań na twarzy oraz złamaną rękę. Był bardzo blady. Możliwe, że przez to, że stracił dużo krwi.
-Mi też miło cię widzieć Dan. - odpowiedziałam.
-Słyszałem, że chcesz pokonać swój lęk przed igłami i krwią - mówił. - Wierzę, że ci się uda. Pamiętaj, że nie ma się czego bać, ale nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz.
Te słowa sprawiły, że jeszcze bardziej chciałam pokonać strach i pomóc innym w ten sposób. Rozmawialiśmy jeszcze przez około godzinę, aż skończył się czas odwiedzin. Wróciłam do domu w ten sam sposób – autobusem. W głowie cały czas miałam słowa, które powiedział mi Daniel: „Nie ma się czego bać”.
Następnego dnia pojechałam z rodzicami do szpitala. Zadzwoniłam jeszcze do kilku znajomych, aby zachęcić ich, by także oddali krew. Powiedziałam, w jakiej sytuacji znajduje się mój kuzyn i wszyscy zdecydowali się pomóc. Przeszliśmy wszystkie potrzebne badania pomyślnie. Czekaliśmy przed salą, gdzie oddaje się krew. Denerwowałam się, że nie dam rady, że nie uda mi się przezwyciężyć mojego lęku. Powtarzałam sobie słowa mojego kuzyna pod nosem.
W końcu przyszła nasza kolej. Weszliśmy do sali, a ja zauważyłam znajomą twarz. Jedną z pielęgniarek na sali była Dagmara, którą poznałam dzień wcześniej. Usiadłam więc na fotelu, przy którym stała.
-Cześć Lila, nie spodziewałam się, że się tu spotkamy - powiedziała, uśmiechając się do mnie. - Niech zgadnę. Oddajesz krew, żeby pomóc kuzynowi?
-Tak, zgadłaś - odpowiedziałam po chwili. Problem jest taki, że panicznie boję się igieł i krwi.
-Jesteś bardzo odważna, skoro zdecydowałaś się to zrobić i pokonać swój lęk. Postaram się to zrobić jak najdelikatniej potrafię.
Odwróciłam głowę w drugą stronę, aby nie widzieć igły. Poczułam lekkie ukłucie i usłyszałam głos Dagmary:
-Już, igła wbita. Nie było aż tak źle, prawda? - zapytała, a ja spojrzałam w jej stronę. Faktycznie miałam igłę wbitą w rękę, a prawie nic nie poczułam.
-Poczułam tylko lekkie ukłucie, nic więcej. - uśmiechnęłam się do niej. Byłam z siebie dumna, ponieważ po tylu latach w końcu przezwyciężyłam swój lęk.
Minął już miesiąc od tych wydarzeń. Policja aresztowała sprawcę wypadku. Dan wyszedł już ze szpitala i nic mu nie jest. Zapoznałam go z Dagmarą i od razu się polubili. Często nazywamy naszą trójkę „Pogromcami lęków”. Postanowiliśmy, że kolejnym lękiem, który pokonamy, będzie lęk wysokości Daniela. Ale najważniejsza w tej chwili jest wiadomość, którą niesie moje opowiadanie. Mówi bardzo krótko o tym, że każdy może przezwyciężyć swoje najgłębsze lęki, jeśli tylko tego chce. Ta wiadomość brzmi: „Nie ma się czego bać” .
Leżałam na łóżku
Leżałam na łóżku i przeglądałam instagram, gdy nagle do pokoju weszła moja mama. Była ubrana w sukienkę. Próbowała mnie też w nie ubierać ale po 4klasie podstawówki zrezygnowała.
-O której ty miałaś iść na to nocowanie?-zapytała.- To może bym mogła cię podwieźć?
-Nie wiem, około 18.25?
-Ja mam to wiedzieć?- odpowiedziała i się uśmiechnęła.- To jak podwieźć cię czy jedziesz autobusem?
-Hmm- udałam że się zastanawiam.- Autobus, jadę z Melą- w końcu odpowiedziałam.
Mama pokiwała głowę i wyszła z pokoju, a ja wstałam z łóżka i zaczęłam zbierać na szybko rzeczy, bo autobus miałam na 18.00. Zaczęłam poszukiwać swojej ładowarki do telefonu, która dziwnym trafem zawsze, gdy jest potrzebna, akurat się gubi. No dobra, stwierdziłam że poszukam jej później i zaczęłam zbierać resztę rzeczy do plecaka, gdy nagle usłyszałam, że ktoś do mnie dzwoni na Messengerze. Podbiegłam do telefonu i zobaczyłam, że to Kinga. Od razu odebrałam, odłożyłam telefon i wróciłam do pakowania się.
-Cześć- usłyszałam głos Kingi.- Gotowa na dzisiejszą noc horroru?- zapytała podekscytowana
- Oczywiście- odparłam luźno.- A w zasadzie to prawie, właśnie się pakuję
-Dopiero?! Autobus mamy za 10minut!- usłyszałam oburzony głos Meli, która właśnie dołączyła do grupowej rozmowy.
Stanęłam jak wryta. Za ile?! 10minut? Przecież nie zdąże. Zaczęłam jeszcze szybciej pakować wszystko. Jeśli coś zapomnę, to trudno.
-Lilka znowu pakuje się na ostatnią chwilę?- zobaczyłam wyszczerzoną w uśmiechu Olkę.- Zobaczysz kiedyś zgubisz własną głowę
-O co wam chodzi?- odparłam i pokazałam im spakowany plecak.- Już jestem gotowa!
-To lepiej wychodź, bo masz 5minut- odparła Mela.
-A ty, to co?- zapytałam.
-A ja jestem już przy przystanku- odpowiedziała i pokazała obraz, a na nim przystanek autobusowy
Wzięłam telefon w dłoń i z plecakiem pędem wybiegłam z pokoju. Chwyciłam kurtkę w rękę i krzyknęłam szybkie ‘’cześć’’ do wszystkich domowników. Usłyszałam tylko jak mama wychodziła z salonu, ale mnie już nie było w domu, bo biegłam na przystanek autobusowy, do którego z buta miałam około 10minut. Czas pobić rekord, stwierdziłam w myślach i jeszcze bardziej przyspieszyłam.
-No ja nie wiem czy ty zdążysz- stwierdziła ze śmiechem Kinga.
-Ja? Ja nie zdąże?-odparłam zdyszana.
-3minuty- zaczęła swoje odliczanie Mela – gdzie jesteś?
-Na zakręcie – odparłam.
-Na jakim zakręcie? – zapytała Olka.
- Na takim zwykłym, zakręcie – wydyszałam – nie wiesz jak wygląda zakręt?
- No dobra, dobra – odpowiedziała Ola.
-2 minuty!- nagle krzyknęła Mela.
Nie odpowiedziałam, bo już nie miałam siły.
- Lila się zmęczyła – stwierdziła Kinga.
-zamurowało ją z tego pędu – dopowiedziała Olka.
- Jeszcze na pieszo będzie musiała iść, bo autobus właśnie jedzie – skończyła Mela pękając ze śmiechu.
- ZDĄŻYŁAM! – krzyknęłam na całe gardło, bo właśnie autobus podjechał pod przystanek, gdy ja dobiegłam.
-Brawo mistrzu – poklepała mnie po plecach Mela.
Nie miałam siły stać, więc usiadłam. Autobus był prawie pusty, tylko na początku siedziała jakaś pani.
- Dobra to do zobaczenia za niedługo- odpowiedziała Olka i się rozłączyła, w jej ślad poszła Kinga oraz ja z Melą.
- Lubisz tak pędzić na ostatnią chwilę? – śmiała się Mela – żebyś ty siebie widziała, jak biegniesz z tą miną twarzy.
-Bardzo śmieszne, nie dobijaj zmęczonego człowieka- pouczyłam ją.
Przejechałyśmy już kilka przystanków, gdy nagle przyszła pora na nasz przystanek. Nadal byłam rozgrzana do czerwoności, więc wyszłam bez kurtki, w samej koszulce, w listopadzie. Może nie będę chora. Może. Ruszyłyśmy w stronę jak się idzie do Kingi, postanowiła urządzić nocowanie, gdy akurat jej rodziców nie było w domu. Postanowiłyśmy zrobić sobie noc horrorów. Mamy wybrane kilka tytułów tych najstraszniejszych. Będziemy losować. Do domu Kingi od przystanku nie było daleko, więc szybko tam doszłyśmy. Na miejscu była już Olka, która ma najbliżej, bo mieszka ulicę dalej. Gdy weszłam do pokoju, pierwsze co zrobiłam, to padłam na łóżko. Takie miękkie. Takie miłe.
- Oho, ktoś tu jest zmęczony- odparła z uśmiechem Ola.
- Mówisz o sobie? – zapytałam i rzuciłam w nią poduszką.
-Dobra, to kto pierwszy losuje horror?- zapytałam.
-Myślę, że to mogę być ja- stwierdziła Kinga, ale Mela wyrwała jej pudełka z karteczkami i nazwami filmów.
- Goście mają pierwszeństwo – odpowiedziała.
-Hej, ja też jestem gościem – odpowiedziałam szybko w tym samym czasie, co Ola.
-Dobra, dobra – powiedziała Melania i ustawiła ręce w obronny geście, gdy nagle przybiegł kot Kingi- Cynamon i przewrócił pojemnik z karteczkami i postawił łapkę na jednej z karteczek.
-On wybiera! – zarządziłam i wzięłam karteczkę, na którą nadepnął – „Nie ma się czego bać”- przeczytałam, czekałam na ten film, podobno jest dobry.
- Ekstra, to pójdę po popcorn, a wy włączcie to – zarządziła Kinga i poszła do kuchni
Jako pierwsza dopadłam do płyt. Są na nich nowe i stare filmy różnego rodzaju. Kinga po prostu kocha zbierać filmy na płytach. Nie rozumiem tego. Po co? Masz internet, odpalasz Netflixa, czy jakiś inny program i oglądasz. No cóż każdy ma jakieś hobby, jedno jest zwykłe, a drugie nie. Dopadłam płytę z tytułem, który wylosował Cynamon. Czekałyśmy już tylko na Kingę.
W końcu przyszła i zaczęłyśmy oglądać, zajadając się popcornem. Film miał trwać 2godziny i jak miałam do niego dobre nastawienie, tak szybko spadło, zresztą zauważyłam u dziewczyn dokładnie to samo. Ten film to jakaś porażka. Kompletnie nic się nie dzieje. Jedynie raz ze studni wyszedł jakiś potwór, ale się okazało, że się ktoś przebrał. Potem było już tylko gorzej.
- Boże, ale to nudne – stwierdziłam i spojrzałam na dziewczyny, które znudzone pokiwały głowami.
- Okropieństwo i tyle – potwierdziła Mela.
Nagle usłyszałyśmy brzęk w kuchni, jakby spadło kilka garnków. Olka zerwała się przestraszona.
- Słyszałyście to? – zapytała.
- Daj spokój, to pewnie Cynamon – wzruszyłam ramionami.
Brzęk. Brzęk. Brzęk. I tak kilka razy.
-Może jest głodny? – zapytała Mela.
Nagle usłyszałyśmy miauknięcie. Okazało się, że Cynamon jest tu z nami. Brzęk. Brzęk. Brzęk.
- To już na pewno nie Cynamon – powiedziała przestraszona Olka.
Żadna z nas jej nie odpowiedziała, nie mogłyśmy się odezwać ze strachu. Siedziałyśmy po ciemku, a film nadal leciał. Brzuch zaczął mnie boleć. Nagle Kinga wstała i zapaliła światło. Brzęk. Światło zgasło, a film się wyłączył. Brzęk. Było strasznie ciemno, nie widziałyśmy siebie.
- Włączcie latarkę w telefonie- odezwała się trzęsącym się głosem Olka.
- Ja swój zostawiłam na biurku, nie wstanę – odparła Mela, u której wyczułam strach w głosie, który próbowała ukryć.
- Ja mam przy sobie telefon– odpowiedziałam. Mój głos też się trząsł.
Sięgnęłam do kieszeni spodni po telefon. Najpierw próbowałam odnaleźć guziki, nacisnęłam parę razy.
-Cholera – odpowiedziałam z przejęciem. – Padł mi telefon! Kinga, a ty masz telefon przy sobie?
Odpowiedziała mi cisza.
-Kinga? – zapytała Mela.
Znowu cisza. Brzęk. Zapaliło się światło, ale Kingi nie było tam, gdzie stała. Olka patrzyła się na mnie, a raczej za mnie. Stała się bardzo blada i otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Ja i Mela poszłyśmy za jej wzrokiem. Nie mogłam uwierzyć. Na krześle siedziała Kinga, z nożem w sercu.
- Boże, Boże, Boże – zaczęła powtarzać Mela. – Boże!
Ja nie potrafiłam nic powiedzieć, nie mogłam się ruszyć, nie mogłam nic. To było straszne. Nie mogłam nawet sprawdzić czy na pewno nie żyje. Strach sparaliżował mnie do końca.
- Co robimy? – odezwała się Olka z desperacją w głosie.– Musimy gdzieś zadzwonić.
Mela się zerwała i podeszła do biurka.
-Nie ma – powiedziała.
- Czego nie ma? – zapytałam.
- Mojego telefonu! – krzyknęła ze strachem – Olki też nie ma!
- Mój jest rozładowany – powiedziałam coraz bardziej czując strach. – Nie zadzwonimy.
Brzęk. Brzęk. Brzęk. Znowu usłyszałyśmy ten dźwięk. Mela szybko wskoczyła na łóżko.
- Ja tam nie zejdę – odparła Olka.
- Żadna z nas nie zejdzie – powiedziałam.
Brzęk. Brzęk. Brzęk. I nagle znowu zgasło światło. Drgnęłam ze strachu. Znowu zgasło światło.
- O nie, o nie, o nie – zaczęła mówić Olka.
- Może Kinga ma gdzieś, no nie wiem latarkę? – zapytałam się z trzęsącym się głosem.
- Nie wiem – usłyszałam trzęsący się głos Olki.
Siedziałyśmy chwilę w ciszy nasłuchując. Nic. Cisza. Nagle usłyszałyśmy miauknięcie. Wszystkie krzyknęłyśmy ze strachu, ale to tylko Cynamon. Brzęk. Brzęk. Brzęk. Światło się zapaliło i film zaczął nadal lecieć. Obok mnie nie było Meli. Zaczęłam się rozglądać po pokoju, gdy nagle otworzyło się okno. Za oknem było drzewo, a na nim wisiała.. Nie. To nie mogła być ona! Nie proszę nie! Ale tak. Na drzewie wisiała Mela. Łzy zaczęły mi napływać do oczu. Co tu się dzieje?! Spojrzałam na Olkę, która była cała blada, wyglądała jakby miała zaraz zemdleć. Mnie się chciało wymiotować. Płakałam. Chciałam do domu. Chciałam, by się okazało, że to tylko głupi sen. Ja i Olka nie potrafiłyśmy się odezwać. Myślę, że czułyśmy to samo. Strach, przerażenie, smutek i jeszcze raz strach, strach, strach. Siedziałyśmy w ciszy z trzydzieści minut. Trzydzieści strasznych i przerażających minut. Gdy nagle usłyszałyśmy ten okropny dźwięk spadających garków. Brzęk. Brzęk. Brzęk. Światło zgasło, film się wyłączył. Łzy zaczęły mi płynąć strumieniami. Bałam się. Tak bardzo się bałam co się może teraz wydarzyć. Bo mogło się wydarzyć wszystko. Dosłownie wszystko. Nagle na kolanach poczułam coś miękkiego. To pewnie Cynamon, który chce mi dodać otuchy.Usłyszałam miauknięcie. Brzęk. Brzęk. Brzęk. I światło się zapaliło. Spojrzałam na miejsce, gdzie siedziała Olka. Nie było jej tam. Olki nie było. Zaczęłam powoli się rozglądać. Leżała na podłodze z dziurą w czole. Nie żyła. Zaczęłam płakać, gdy nagle usłyszałam głosy z telewizora. Końcówka filmu. Film się kończył. Pojawiły się napisy i tytuł filmu „Nie ma się czego bać”. Film się skończył. Siedziałam tak z trzydzieści minut i gapiłam się na telewizor i napis „Nie ma się czego bać”. Czy to już koniec tego horroru? Zapytałam w myślach samą siebie. Nagle cały obraz zniknął mi przed oczami, a obok mnie siedziały wszystkie i całe dziewczyny. Oglądały horror jedząc popcorn. Jak, gdyby nic się nie stało. To było dziwne, czy ja przysnęłam? Pewnie tak, nagle usłyszałam trzy miauknięcia Cynamona, który siedział na moich kolanach.
Od dzieciństwa nigdy
Od dzieciństwa nigdy nie odpuszczałam .Bałam się być gorsza, a tak naprawdę chciałam być we wszystkim najlepsza. Kochałam być zauważana. Mój perfekcjonizm czasami doprowadzał mnie do furii. Gdy rysowałam, nienawidziłam gdy mi nie wychodziło i szybko odpuszczałam. Każdą gorszą ocenę traktowałam jak największą porażkę. W okresie ósmej klasy dużo się bałam. Każda myśl o niedostaniu się do wymarzonej szkoły była dla mnie koszmarem. Ten strach utrzymywał się do czasu egzaminu. Egzamin zdałam bardzo dobrze i dostałam się do szkoły. W liceum było jeszcze gorzej. Poziom szkoły bardzo mnie przerastał. Moje oceny z piątek i czwórek zeszły do trójek i dwójek. Było mi jeszcze gorzej przez znajomych z idealnymi ocenami i wieloma zajęciami z którymi dają sobie radę. Matura, udawałam rozluźnioną i spokojną przez cała klase maturalną, lecz w domu uczyłam się caly czas,nie miałam czasu na nic innego. Czułam się źle z tym ,żę zazdroszcze moim znajomym. Po roku nauki bez przerwy, napisałam mature dobrze lecz nie najlepiej. Byłam na siebie zła lecz tak zmęczona, że odpuściłam. I poszłam na studia do Warszawy.
Obudziłam się w sobotę rano. Miałam tak zwany dzień odpoczynku. W te dni nie dotykałąm prac na uczelnię.Wstałam, wziełam łyk wody i zaczełam czytać książkę od babci. Książka specyficznie pachniała, lubiłam ten zapach. Mały druk i ładne, bardziej żółte niż białe kartki.Po skończeniu czytania poszłam do mojej małej kuchni i zrobiłam sobie owsiankę. Co tydzień w sobote robię owsiankę z wieloma dodatkami. Wieczorem umówiłam się ze znajomymi, a rano postanowiłam wyjść na spacer i do kawiarni. Ubrałam się ciepło i wzięłam parasolkę. Na dworzu lekko siąpił deszcz. Zamknęłam drzwi i zeszłam po schodach na klatce. Gdy byłam przy drzwiach zderzyłam się z jakimś mężczyzną. Upadłam, byłam lekko zszokowana nagłym upadkiem. Mężczyzna podał mi dłoń, lecz nie skorzystałam z pomocy. Jeśli chodzi o twarz mężczyzny nic nie pamiętam, lecz zapamiętałam jeden charakterystyczny tatuaż na jego prawej dłoni. Tatułaż przedstawiał różę, zapamiętałąm go dobrze przez bardzo interesującą kreskę tatuaora. Pospiesznie wyszłam przez drzwi klatki. Musiałam włożyc w to trochę siły, ponieważ drzwi u mnie w kamienicy są stare, zardzewiałe i bardzo masywne. Doszłam do mojej ulubionej kawiarni, która znajdowała się na rogu ulicy. Weszłam do środka i ogarnęło mnie przyjemne ciepło. Rozebrałam się z płaszcza i usiadłam przy stoliku, gdzie zawsze siedzę. Kelnerka podeszła. Bardzo dobrze ją znałam. Zamówiłam kawę i nowe sezonowe ciasto, które z chęcią zamówiłam. Zajadałam się tym korzennym ciastem z jabłkami i popijałam delikatnym cappuccino z cynamonem. Poczułąm ulge po całym tygodniu. Zapłaciłam i wyszłam. Wróciłam do domu i znowu zatraciłam się w lekturze książki. Wieczorem poszłam ze znajomymi do restauracjii na rynku i do późna siedzieliśmy zajęci rozmowami. Przez następny tydzień nie mogłam zapomnieć o tym tatuażu . Mimo wielu emocji i stresu związanymi z nauką cały czas o tym myślałam. Nie wiedziałam dokładnie co mnie tak intryguje w tym tatuażu. Kolejny tydzień minął podobnie. Nadal po głowie chodziła mi ta róża. W trzecim tygodniu podjełam działania. Znów poczułam ten paraliżujący lek przed porażką. Nie sądziłam, że tak się przejmę możliwym niepowodzeniem w odnalezieniu mężczyzny, którego nawet nie znam twarzy. Brak rysopisu sprawiał duży problem. Tak naprawdę jedyną rzeczą, którą o nim wiedziałam było to, że musiał mieć coś wspolnego z moją kamienicą noi ta róża. W sobotę, jedyny wolny dla mnie dzień zaczełam szukać więcej powiązań. Pierwszym krokiem było przejść się po moich sąsiadach. Dużo ich nie mam, w kamienicy jest kilka mieszkań pustych lub w renowacji.
Zapukałam do drzwi starszej pani spod trójki. Otworzyła, ujrzałam starszą kobietę w za długim szlafroku i papilotach na głowie. Porozmawiałyśmy chwilę.. Nie dowiedziałam się nic o tajemnieczym mężczyźnie. Pukałam jak leci od mieszkania do mieszkania. Traciłam nadzieję na dowiedzenie się czegoś o tym człowieku. Pukając do ostatniego mieszkania straciłam ją na dobre, nikt nie otworzył. Powoli odwróciłam się na pięcie w smutku i strachu, że już nigdy nie dowiem się czegokolwiek o Nim. Zaczełam schodzić po schodach kiedy uslyszałam dzwięk zamka. Cofnęłam się, a u progu zobaczyłam starszego mężczyznę. Stary człowiek mieszkał tu od wielu lat, nie znał tu nikogo. Nie wychodził z domu, a zakupy donosił mu jego wnuk. Po usłyszeniu magicznego słowa wnuk od razu zainteresowałąm się i zaczełam namiętnie dopytywać.
Od popołudnia kiedy weszłam do jego mieszkania zasiedziałam się. Patrzyłam w okno i oglądałam niewyraźne zachodzące słońce. Wreszcie wiem więcej. Staruszek podał mi kiedy przyjeżdza jego wnuk i się pożegnałam. Po powrocie do domu byłam mocno znurzona, oglądałam film a po skończeniu oglądania położyłam się do łóżka. Przed uśnięciem ogarneła mnie fala strachu. Myślałam o tym, co mogłabym tak naprawdę mu powiedzieć. Sama nie wiedziałam po co go szukam. Długo nie mogłam usnąć w obawie przed jutrzejszym dniem. Przez tyle dni nie mogłam o nim zapomnieć, a teraz nawet nie mam pojęcia co mam mu powiedzieć. Usnełam z nadmiarem myśli. Rano wstałam cała spocona. Próbowałam robić wszystkie czynności jak co weekend. Jednak czekałam by usłyszeć kiedy otworzą się drzwi i wchodzenie po schodach.W trakcie jedzenia obiadu usłyszałam ciche krzątanie po klatce. Trzymały mnie silne emocje, nie wiedziałam co robić. Ubrałam się i wyszłam na klatke. Stanełam prosto przed nim. Poczułam się jakbym osiągneła wieki sukces. Stałam z minute przed nim w zakłopotanej ciszy. Mężczyzna uśmiechnął się i przywitał. Poznał mnie i w ramach przeprosin zaprosił na kawe, jak się okazało do mojej ulubionej kawairni. Patrzyłam na ten tatuaż i tylko o nim wtedy myślałam. Nie wiem co czuje do tego człowieka, na pewno nie miłość. Ciekawość? Intrygował mnie. Nazajutrz znów byłam na uczelni, czekał mnie bardzo ważny test. Przez poszukiwania tego mężczyzny nie uczyłam się dużo. Czułam silny scisk brzucha. Lekko kręciło mi się w głowie. Po napisaniu tego egzaminu czułam się starsznie. Wracałam dość ruchliwą ulicą i znów go spotkałąm. Porozmawiałam chwile, lecz ten ból nie dawał mi się skupić. Umówiłam się z nim na sobote wieczór. Mam wrażenie, że dzieki niemu zapominam o stresie. Przy nim nie czuje presji dotyczącej tej rywalizacjii. Bałam się, że może czuć do mnie coś więcej. Miałam nadzieje że nie. Traktowałam go jako przyjaciela, znajomego. W sobote wieczór wyszłam do tej restauracji, której podał adres. Usiadłam przy stoliku, widziałam, że się mocno postarał i dobrze ubrał. Moje ubranie było dość zwykłe i codzienne. Zamówiłam makaron z dyniowym sosem i piłam do tego czerwone wino. Rozmowa ciągnęła się bardzo naturalnie nie mieliśmy chwil ciszy. Wracałam z nim ciemną uliczką bez latarni. Szliśmy w ciszy było bardzo przyjemnie. Stres z całego tygodnia szybko ze mnie zszedł a ja osiągnełam spokój. Zaczełam popadać w dość dziwny wir. W tygodniu cały czas się denerwowałam, a w weekend na chwile się wyrywałam z tego wszystkiego. Minął tak czas aż do Bożego Narodzenia. Okres świąteczny jest dla mnie bardzo przyjemny. Mało się stresuje i lubie samą tą aure. Mało spotykałam się już z nim, chodź pragnełam jeszcze chociaż raz. Mimo, że go znałam dość dobrze. Musiałam wiedzieć co oznacza ten tatuaż. Byłam pewna że ma jakieś ważne znaczenie. Nadal nie miałam pojęcia czemu przy nim przestaje się denerwować, tak chyba po prostu musi być. W któryś grudniowy wieczór ubierałam choinke. Pięknie pachniało w całym mieszkaniu piernikami, które piekły się w piekarniku. Znów za nim tęskniłam. W wigilie wysłałam mu kartkę swiąteczną. Nie napisał nawet do mnie wiadomośći.
Znów stanełam tam gdzie to wszystko się zaczeło. Przed mieszkaniem jego dziadka. Zapukałam i uśmiechnełam się do staruszka. Weszłam i poczęstowałam starszego pana piernikiem, który niedawno piekłam. Sytuacja się powtórzyła i siedziałam do zmroku. Dowiedziałam się, że mężczyzna nadal przychodzi w te same dni, lecz ani razu go nie spotkałam. W pierwszy dzień świąt poszłam do kościoła. Oglądałam stajenke, i byłam na mszy. Wtedy go zobaczyłam i od razu podeszłam. Wychodząc znów zaprosił mnie na kawe, zgodziłam się. Usiedliśmy w kawiarni nic nie zamówiłam. Chciałam od niego jakiś wyjaśnień czemu się przez tyle czasu nie odzywał. Nie uzyskałam ich. Zaczeliśmy się znów często spotykać, lecz nigdy nie podjęłam rozmowy na temat tatuażu.
Równo w sylwestra umarł jego dziadek. Straciłam z nim kontakt. Poszłam na pogrzeb, coś się we mnie wtedy zmieniło. Na kolejnych egzaminach nie stresowałam się praktycznie. Nadal zależało mi na dobrych wynikach ale nie tak, nie dla udowodniena komuś czegoś, a dla samej siebie. Tego dnia zaczełam myśleć o tym jak bardzo męczyłam się i porównywałam do innych. Nadal nie jest idealne, ale pozbyłam się tej chorej zazdrości i braku akceptacji siebie. Myśle, że ten mężczyzna wiele we mnie zmienił, przez poznanie go i nauczenie się czasami odpuszczać życie stało się o wiele prostsze.Może kiedyś odważę się i w końcu dowiem co znaczy ten intrygujący mnie od dawna tatuaż...
Świat, w którym żyjemy
Świat, w którym żyjemy jest skomplikowany. Musimy wybierać między tym, co dobre i złe, prawdziwe i fałszywe, mądre i głupie, szlachetne i niegodziwe, odważne i tchórzliwe. Musimy wybierać, choć nie do końca wiemy, który wybór jest dobry i który przyniesie pozytywne konsekwencje.
Dawno, dawno temu wszystko było proste. Ponoć kiedyś ludzie posiadali dar, dzięki któremu zawsze wiedzieli jak postąpić. Na Ziemi istniały wtedy dwie zaprzyjaźnione ze sobą wróżki, które pomagały ludziom w ich codziennym życiu, wnikając w ich myśli.
Jedna z nich, o imieniu Dread, ostrzegała ludzi przed niebezpieczeństwem, jasno określała dobrą drogę i mówiła, co złe.
Druga o imieniu Courage dodawała wiary, pewności siebie, motywowała i wspierała.
Ludzie bardziej lubili tą drugą, gdyż myśli, które tworzyła niczego nie zabraniały, Dread jakże często mówiła ludziom „nie”, choć robiła to w dobrym celu. Jednak ludzie tacy już są, nie lubią jak im się czegoś zabrania.
-Nie jesteś moją dobrą przyjaciółką– żaliła się Dread – Masz łatwiejsze zadanie, a mnie nikt nie lubi.
-Przestań proszę narzekać. Jesteśmy potrzebne ludziom we dwie, bez strachu ludzie przecież wskakiwaliby w ogień – próbowała pocieszyć przyjaciółkę Courage, obracając sytuację w żart.
Wróżka Dread z każdym dniem jednak smutniała, buntowała się, gorzkniała. Chciała być tak lubiana jak jej przyjaciółka, zazdrościła jej popularności, uwielbienia człowieka.
-Nie będę już Twoją przyjaciółką! - wykrzyknęła któregoś dnia – Zrobię wszystko, by odebrać Ci miłość człowieka i już nie będziemy współpracować. Twoja odwaga stanie się niczym, gdy dodam do niej mój strach.
Letnie słońce, jakby przeczuwając kłopoty, schowało się za chmury rzucając wrogi cień na spokojną ziemię. Ludzie, niczego jeszcze nieświadomi, korzystali z pogody, spacerując, bawiąc się nad wodą, uśmiechając się do swoich myśli.
-Dread! Dread wracaj! - wołała rozpaczliwie Courage, lecz przyjaciółka odleciała powodując na Ziemi wiatr. Wiatr zmian, niestety zmian na gorsze.
Wróżka długo rozpaczała po stracie swej towarzyszki. Wylała wiele łez, które spadały na ziemię przynosząc ulewy i smutek. Na Ziemi ludziom zaczynało brakować odwagi, by żyć, bo wszędzie władała wróżka Dread. Courage przestała opiekować się człowiekiem, dając mu odwagę i siłę. Człowiek stał się smutny, zrezygnowany. Jednak jak po burzy przychodzi słońce, tak i ona wreszcie odzyskała władzę.
-Dość tego! - głośno powiedziała kiedyś sama do siebie – Nie pozwolę by i mnie pokonał strach. Wracam do ludzkich głów.
- wiele lat od tych wydarzeń, a wróżki tworzące ludzkie myśli żyją do dziś w konflikcie. Do teraz walczą między sobą o władzę nad człowiekiem. Gdy Courage doradzi komuś „Nie ma się czego bać.”, od razu przylatuje Dread i złośliwie podpowiada „Nie dasz rady, to Ci się nie uda.” Może nie zdajemy sobie sprawy, ale mają one realny wpływ na życie każdego z nas , w każdej chwili naszego życia. Opowiem wam teraz o jednym z dniu z życia wróżek i konsekwencjach ich działania.
Mały Adaś idzie wystraszony do szkoły trzymając za rękę równie przerażoną mamę. Wróżka Courage dzielnie im kibicuje, przecież tyle dzieci zaczyna szkołę i wszystko jest dobrze.
-Adasiu – podpowiada chłopcu – czeka Cię wielka przygoda, nowi znajomi, nauczysz się wiele tak fajnych rzeczy, poznasz świat.
Chłopiec uśmiecha się do tych myśli, ale wtedy pojawia się Dread.
-,Koniec wolności Adaś. – szepcze złośliwie – Pewnie nikt Cię nie polubi, a nauka jest taka trudna.
Mama wie, że to trudny czas, ale tylko pozorny i przejściowo zły. Dread budzi w niej wątpliwości,
-Twój syn nie da rady, będzie tęsknił, płakał, wszyscy go wyśmieją – Mama przestaje być taka pewna.
Wszystko kończy się dobrze, Adaś wychodzi radosny po czterech lekcjach i uśmiechnięty tuli się do mamy.
-,Było super! - mówi podekscytowany - w sumie to szkoda, że muszę wracać do domu. Poznałem fajnych kolegów.
-,Nie ma się czego bać synku. – mówiłam przecież.
Wróżka Courage tym razem na szczęście wygrała.
Przed Joasią pierwsza wizyta u dentysty, której bardzo się boi.
-Doktor wyleczy zęba i nie będzie już bolał, a ty Asiu zyskasz zdrowy uśmiech. - słyszy w głowie dziewczynka.
-Borowanie boli, nie warto narażać się na ból, bez sensu ta wizyta. - podpowiada Dread.
Joasia wycofuje się powoli z poczekalni. Strach przed bólem zaczyna powoli wygrywać. Wtedy Courage pokazuje jej zdjęcie zdrowych zębów. Ząb wyleczony, odwaga wygrywa.
Antek z VIIb pokłócił się z kolegą, Poszło o głupstwo, a on naubliżał mu i popchnął go. Po czasie, dzięki podpowiedziom Courage, zaczyna rozumieć, że zrobił źle i jest gotów przeprosić.
-Nie przepraszaj pierwszy. – próbuje zmienić jego plan Dread - Klasa uzna Cię za mięczaka i tchórza.
-Odwagą jest przyznać się do błędu. – przekonuje dobra wróżka.
Antek podchodzi do skrzywdzonego kolegi i wyciąga do niego rękę. Chłopcy znów są dobrymi kolegami.
Julia kończy szkołę podstawową. Przed nią ważny egzamin kończący pewien etap edukacji. Jest on dla niej podwójnie ważny, ponieważ chciałaby się dostać do prestiżowego liceum.
-Po co Ci taki ambitny cel Julio? - poddaje w wątpliwości jej plany Dread – Nie dostaniesz się tam. Lepiej idź do szkoły zawodowej. Mniej nauki do egzaminu, mniej stresu.
-Dasz radę Julio. Jesteś bardzo zdolną dziewczyną Zobacz jak wiele osiągnęłaś przez osiem lat. Uwierz w siebie, walcz o miejsce w wymarzonym liceum.
Dziewczynka nastawia się na sumienną, systematyczną naukę. Odważyła się, uwierzyła, więc na pewno osiągnie swój cel.
- klasie pewnej szkoły pojawia się nowy uczeń – czarnoskóry chłopiec o imieniu Keny. Klasa patrzy na niego z dystansem. Jest inny, mówi niezdarnie po polsku, dziwnie się ubiera. Dread wygrywa. Strach przed nieznanym jest wielki. Courage tym razem ma więcej pracy, bo musi dotrzeć do myśli wielu uczniów.
-To jest taki sam człowiek. - powtarza każdemu z osobna – Może inaczej wygląda, ale tak samo myśli, czuje i jest bardzo zagubiony. Poznajcie go i dajcie mu szansę, a pewnie wiele się dowiecie o jego kraju.
Początkowo nieśmiało, pojedyncze osoby zbliżają się do Kenego. Pod koniec roku wszyscy z zainteresowaniem słuchają opowieści chłopca o Afryce.
-Nie było się czego bać! - wykrzykuje Courage i radośnie odlatuje pomagać innym.
Courage dzielnie ratuje świat człowieka, pokonuje jego lęki, dodaje wiary i nadziei w każdej minucie. Jest potrzebna, ponieważ Dread – wróżka strachu, próbuje odbierać ludziom ich marzenia, plany i cele. Człowiek jest istotą, która, jakże często zapomina, że gdy uwierzymy wszystko jest możliwe, a strach jest tylko pozorny. Musimy odważnie iść zdobywać świat, trzymając za rękę Courage.
Jak to napisał Napoleon Hill ,,Jedyną rzeczą, której musimy się lękać, jest sam strach.”
W wielkiej tajemnicy dodam, że wróżka Dred prawdopodobnie zrozumiała swoje negatywne zachowanie i odleciała gdzieś na odległą planetę. Nie ma się czego bać, czytelniku. Od teraz, gdy nie ma Dread wszystko jest możliwe. POWODZENIA.
Wracałem z spotkania
Wracałem z spotkania z przyjacielem. Był zimny, grudniowy wieczór. Nie dość, że było ciemno, to jeszcze padał śnieg. Zbliżałem się do domu, miałem przejść tylko przez pasy i byłbym praktycznie w moim mieszkaniu. Zobaczyłem zbliżające się światła samochodu, usłyszałem ostry pisk opon, lecz było już za późno. Chwilę później leżałem kilka metrów przed pojazdem. Zobaczyłem osobę pochylającą się nade mną, która po chwili zostawiła mnie na pastwę losu. Leżałem tam, nie czułem w ogóle bólu. Zastanawiałem się, czy umieram, ale od razu odrzuciłem tę myśl od siebie. Pewnie czułbym okropny ból. Przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Moje rozmyślenia przerwało nagłe omdlenie. Nie pamiętam, co się stało później.
Obudziłem się w szpitalu. W ty momencie zrozumiałem, że doszło do wypadku samochodowego. Nikogo oprócz mnie nie było w pokoju, zostałem zostawiony sam ze swoimi myślami. Leżałem w bezruchu przez około 10 minut. Myślałem o wypadku, co dokładnie tam zaszło, jak długo musiałem czekać na pomoc, czy jestem w poważnym stanie? Nagle pielęgniarka weszła do pomieszczenia, a gdy zobaczyła, że nie śpię, zaczęła wołać lekarzy. W ułamku sekundy zjawił się doktor i grono pielęgniarek. Najpierw wypytano mnie o to, jak się czuję, czy pamiętam, co się stało, itd. Potem wykonano mi badania, których nie można było zrobić wcześniej, ponieważ byłem nieprzytomny. Nie kazano mi nawet schodzić z łóżka, wszędzie byłem przewożony, a jeśli wymagała tego sytuacja, pielęgniarki mnie przekładały na jakieś urządzenia, którymi mnie badano. Kazano mi się nie ruszać, szczególnie na badaniach. Nawet nie chciałem tego robić. Bałem się bólu. Po wszystkim odwieziono mnie do pokoju. Czułem się niespokojny, miałem dziwne przeczucie, że stało się coś poważnego. Nie chciałem w to uwierzyć. Odrzucałem tę myśl od siebie, nie mogło być tak źle. W tym samym czasie pielęgniarki podawały mi leki, zmieniały opatrunki, rozmawiały między sobą, a czasem powiedziały coś i do mnie. Nie byłem skłonny do rozmów, pewnie to zauważyły. Gdy nie miały nic już do roboty wszystkie wyszły. Oprócz jednej. Nie wyglądała na doświadczoną pielęgniarkę. Była zdecydowanie za młoda. Pomyślałem, że pewnie jest na praktykach albo dopiero zaczęła swoją praktykę. Miała jasną karnację i włosy oraz niebieskie oczy. Usiadła na fotelu niedaleko łóżka. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale milczała. Było cicho, zdecydowanie za cicho. Postanowiłem przerwać milczenie.
-Co mi jest, czy to poważne? - zapytałem.
-Nie mam pojęcia, co ci dolega. Nie ma jeszcze wyników badań, a nawet jeśli bym wiedziała to nie jestem upoważniona, żeby przekazywać ci takie informację - odpowiedziała.
Znów nastała niezręczna cisza. Tym razem to ona ją przerwała.
-Jestem Alicja, miło mi cię poznać. Tylko szkoda, że w takich okolicznościach - uśmiechnęła się.
-Jestem Sebastian, mi też miło cię poznać - odpowiedziałem.
Jej głos był bardzo uspokajający, szybko odzyskałem spokój ducha. Miała coś w sobie, że człowiek wyzbywał się wszystkich złych myśli. Rozmawialiśmy póki nie zrobiło się późno i kończyła zmianę. Znów zostałem sam. Usnąłem bez problemu. O poranku odwiedziła mnie pielęgniarka, by zmienić opatrunki i dać śniadanie oraz tabletki. Dostałem parę kanapek z twarożkiem i herbatę oraz jak się później okazało leki przeciwbólowe. Zapytałem się, czy może podać mi telefon, bo chciałem zadzwonić do rodziców. Uznałem, że muszę ich jak najszybciej poinformować. Pielęgniarka powiedziała, że z miejsca wypadku zostałem zabrany tylko ja, a telefon pewnie jest doszczętnie zepsuty, ale mogę zadzwonić z jej telefonu. Skorzystałem z propozycji i szybko zadzwoniłem do mamy. Odebrała za drugim razem. Od razu powiedziałem jej o tym co zaszło. Powiedziała, że będzie z ojcem jak najszybciej się da. Pół godziny później byli na miejscu. Wyglądali na bardzo rozdrażnionych i zmartwionych. Wypytali mnie o wszystko, niestety nie znałem odpowiedzi na większość z pytań. Tata musiał jechać do pracy, ale mama została ze mną. Pewnie będzie przy mnie czuwała, dopóki da radę.
Minęły 3 dni. Wciąż nie dowiedziałem się, co mi jest. Czułem straszny niepokój. Każdy dzień mijał tak samo. Większość czasu spędzałem z rodzicami albo Alicją. Zabierali mnie też codziennie na kilka badań. Czwartego dnia zastały mnie złe wieści. Doktor powiedział, że podczas wypadku doszło do uszkodzenia rdzenia kręgowego i niewrócę do dawnej sprawności, ale będę mógł funkcjonować w miarę możliwości normalnie przy dobrej rehabilitacji. To był dla mnie wielki cios. Miałem przed sobą jeszcze całe życie. Byłem zdruzgotany, czułem, że całe moje życie legło w gruzach. Sądzę, że rodzice też to odczuli. Widziałem przerażenie w ich oczach. Wszyscy byliśmy przerażeni. Nie wiedzieliśmy, jak sobie poradzimy.
Zostałem jeszcze 2 tygodnie w szpitalu. Miałem wizyty kontrolne 2 razy w tygodniu, a gdyby się coś działo, natychmiast musiałem jechać do szpitala. Wróciłem do domu rodziców, gdzie się mną opiekowali. Musieliśmy znaleźć dobrą klinikę rehabilitacyjną i stałą opiekę medyczną dla mnie. Moi rodzice nie wiedzieli, jak dokładnie się mną zajmować i nie mieli wystarczająco czasu. Po tygodniu znaleźliśmy rehabilitanta i rozpocząłem ćwiczenia. Był to dla mnie wielki wysiłek, ale wiedziałem, że nie mogę się poddać na starcie. Choć byłem zniechęcony, nie chciałem stchórzyć. Gdy miałem wizytę kontrolną, spotkałem pielęgniarkę, z którą spędzałem dużo czasu zanim opuściłem szpital. Rozmawialiśmy chwilę, a gdy dowiedziała się, że wciąż nie znalazłem opiekunki medycznej, zaproponowała, żeby to ona nią została. Wiedziałem, że miała doświadczenie w tych sprawach, więc się zgodziłem. Dobrze się dogadywaliśmy, chyba to mnie szczególnie przekonało do podjęcia takiej decyzji. Po miesiącu wróciłem do swojego mieszkania. Miałem o tyle szczęścia, że można było się tam swobodnie poruszać na wózku. Jazdę na wózku też opanowałem na tyle, żebym mógł zostać na dłuższy czas sam. Mimo to wciąż miałem wielkie trudności z normalnym funkcjonowaniem, Alicja odwiedzała mnie 3 razy dziennie rano, po południu i wieczorem. Pomagała mi w najprostszych czynnościach, których wciąż nie mogłem wykonać sam. Każdego dnia czułem się coraz lepiej i fizycznie i psychiczne. Wiedziałem, że dam radę znów być samodzielny, ta myśl bardzo mnie pocieszała. Śledztwo w sprawie wypadku wciąż trwało. Nie wiadomo było kto mnie potrącił. Byłem przesłuchiwany wielokrotnie, ale nie mogłem w żaden sposób pomóc policji. Trzy miesiące później, znaleziono mężczyznę, który spowodował wypadek. Otrzymał wyrok dwóch lat pozbawienia wolności.
Po prawie roku doszedłem do odpowiedniej sprawności, by móc funkcjonować samodzielnie. W poszczególnych rzeczach wciąż mam trudności, ale mam odpowiednie wsparcie i rehabilitację. Znalazłem zdalną pracę i moje życie wraca do normalności. Już dawno zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będzie tak, jak wcześniej, ale sobie poradzę. Zacząłem szukać wszędzie pozytywów. Jestem z siebie dumny, że nie stchórzyłem. Teraz już wiem, że nie ma się czego bać.
Przez delikatną łunę księżyca
Przez delikatną łunę księżyca, majaczącego między chmurami, tej cichej wiosennej nocy między drzewami widniała mała drewniana pustelnicza chata, która ewidentnie już dawno przeżyła swoje lata świetności...Nie była jednak opuszczona, zamieszkiwała ją młoda dziewczyna,Anna, bo tak właśnie miała na imię nasza dzisiejsza bohaterka. W tej właśnie zajmowała się czytaniem księgi o faunie i florze na terenach północnych królestw, pt. ,,Natura, dziwactwa czy codzienność? TOM III " z zamiarem późniejszego odpoczynku
w objęciach Morfeusza...
-Hmm, cóż, Abelard Delchaise nigdy nie miał lekkiego pióra...-rzekła Anna z westchnieniem, przekęcając stronę. Nasza bohaterka właśnie zaprzestała na chwilę śledzić słowa biegnące po kartkach, by gubić się w labiryncie własnych myśli...Myśli te były dość błache i płytkie,ot zwykłe pytania, typowe dla codzienności człowieka takie jak: ,,Co jutro bym jutro chciała zjeść na śniadanie?" lub ,,Co będę jutro robić?". To tu, to tam, ale w końcu znikąd, jak fatamorgana, pojawia się jedna myśl i jednoczesne zapytanie przeplatane zakłopotaniem...
- książka... i to wszystko... co to znaczy? Wiem dokładnie, o czym jest ta książka oraz jej poprzednie tomy i zapewne następne... Dokładnie wiem, jaką wiedzę autor chciał przekazać odbiorcy ale... Księga nie odpowiadają na kilka prostych pytań... Po co to wszystko ? Po co to wszystko powstało? Dlaczego wszystko żyje własnym życiem? W końcu to tylko kupy tkanek mięsa i płynów ustrojowych... Co dało im życie? Annę z zadumy wyrywa jednak kartka, którą właśnie się zacięła. Uroniła kroplę krwi ,przez nieuwagę, wywołaną zamyśleniem: ,,-Ał...,,- rzuciło cicho dziewczę. -Nno trudno, nie dowiem się jak to wszystko działa…Jakbym się nie wysiliła, to nic z tym nie zrobię... Niby są różne podania na temat bogów i stworzenia świata, ale... skąd mamy wiedzieć, czy to prawda? Czy katolicyzmu, judaizmu, buddyzmu, mitologii grecko-rzymskiej, słowiańskiej, egipskiej albo jakichkolwiek wierzeń, nie wymyślili sobie ludzie, żeby mieć jakiekolwiek wytłumaczenie na istnienie wszechświata? Bohaterka przypomniała sobie jednak, że ma jedną starą księge o potworach oraz ich gatunkach i rodzajach. Dotarcie do materiałów zajęło jej trochę czasu, ale opłacało się nad świtem wertowała wspomniane książki. Wyginęły kilkaset lat temu, a nawet jeśli pojedyńcze jednostki przetrwały to ukrywają się przed cywilizacją ze strachu przed zostaniem wyplenionym do gołej ziemi, albowiem człowiek jest ,był i będzie najstraszniejszym z potworów po wszeczasy: -Może podania o tych kreaturach coś mi powiedzą?- myślała roztargniona. Ponoć istoty te potrafiły być tak potężne, by wywoływać klęski żywiołowe, przesuwać góry na swój byle kaprys , podróżować w czasie i przestrzeni.: -Hmm… tylko gdzie ona jest? Może w mojej drugiej biblioteczce?"
Anna udała się więc do drugiego pomieszczenia przez mały niemalże pusty korytarz. Oświetlany jedynie tylko małym delikatnym i powoli dogasającym światłem mocno zużytej już świecy woskowej. Po przekroczeniu progu pokoju dało się zobaczyć wielką szafkę z półkami wypełnionymi księgami i pergaminami znającymi jeszcze czasy sprzed krwiawiącej północy. Podłoga uginała się pod każdym najmniejszym krokiem bohaterki i wydawała przy tym ciche, a czasem głośniejsze skrzypnięcia oraz zgrzyty. Obdrapane ściany pokryte były już dawno pokrtą szarością białą farbą. -Matko… dawno tu nie zaglądałam… trzeba będzie tu niedługo posprzątać i trochę odnowić, bo wygląda to strasznie! I tak niemam nic do roboty, siedzę całymi dniami w domu czytając książki albo w lesie na zbiorach… do ogródka rzadko już właściwie zaglądam odkąd moja kochana róża zwiędła, a owoce i warzywa nie dają plonów… No nic,zabieram się do szukania!- Anna patrzyła na swoje miejsca zwrokiem zadziwionym. Z zacięciem poszukawała podań o tych bestiach przeszłości przedzierając się przez kilogramy kurzu i pajęczyn pokaujących, że czas nie ma litości nawet dla papieru…,,Literatura południowa” - nie, to nie to-,,Kuchnia prosto z zachodu-przepisy na dania i strawy wywodzące się z tradycji mocarstw z zachodu ‘’ też nie… ,,Bestiarusz’’- Mam cię!- krzyknęła w przypływie emocji. Po kilkunastu minutach wygrzebała ją spod sterty innych dawnych żródeł wiedzy….Jednak ku jej przerażeniu na odwrocie skórzanej okładki znajdował się żywy dość sporych rozmiarów włochaty pająk, którego dosyć mocno się obawiała. Taki lęk wzbudzają w niej od dziecka. I to wcale nie tak że ich nie lubiła, a nawet kocha wszelkie stworzenie ,bardziej chodzi o fakt tego, że jeśli coś kochamy nieznaczy to, że się tego nie boimy…I właśnie z tym problemem, zmagała się nasza bohaterka. Pająki wzbudzały w niej tak nieprzyjemne i tak intensywne uczucia, że na samą myśl robiło jej się ciepło z obrzydzenia i strachu. Pomyślcie co musiało się dziać, kiedy spotkała takiego na żywo i to tak blisko aby mógł wykonać jeden ruch… i wszedłby w interakcje z naszą bohaterką….Tak było właśnie o teraz…
Anna zastygła w bezruchu prawie mdlejąc z przerażenia…Zrobiła się nagle posiniaczona, jakby diabeł Bogu ustwicznie przeszkadzał. Zimny pot spływał jej po plecach …Przez ataki dreszczy i natarcia gęsiej skóry, wybiegło jedno wpomnienie z dawnych lat. Mgliste wspomnienie przedstawiało matkę, siedzącą nad rzeką razem z młodą Anią. Koło dziewczyny znajdował się wąż. Niewielki, zielony, wąż trawiasty, jednak to wspomnienie zostało w niej do końca życia. Było równie żywe, jak dzisiejszy pająk…Dalszy scenariusz już znamy prawda? No nie do końca, bo w ostatniej chwili uspokoiła ją matka… Pokazując, że nic się nie dzieje. Szybko podniesła węża, który zdążył się już zadomowić na ramieniu jeszcze roztrzęsionej Ani. Matka skwitowała sytuację krótkim stwierdzeniem:,, -Widzisz? Nie ma się czego bać… pan wąż nie chciał zrobić ci krzywdy…". ,,-Ne ciał ksywdy?"-wydukała wycierając łzy dziewczynka. -Nie chciał..."-potwierdziła matka -chciał Cię tylko zapoznać i przytulić…-Tulić?- dopytywała dziewczyna bez ustanku. -Tak Aneczko, tulić…
Annę, z burzy myśli ,wyrwał ruch jej włochatego towarzysza, którego jeszcze przed chwilą się przeraziła , tym razem z większą ilością spokoju. Zebrała się na odwagę i wciąż z lekkim niepokojem i niepewnością spróbowała odłożyć stawonoga na podłogę: ,,-No dobra… chyba nie mam wyboru,co?- wetschnęła. Trzęsącą się ręką odłożyła futrzaka na podłogę i odetchnęła z ulgą gdy ten udał się w stronę przeciwną jej celowi podróży…
Zabrała ,,Bestiariusz” do poprzedniego pomieszczenia. Ponownie przechodząc przez ten pusty, słabo oświetlony korytarz. Po czym zasiadła wygodnie w fotelu obserwując
i przyglądając się zbiorowi wiedzy przedwiecznej. Służącej wówczas do celów rozpoznawania, klasyfikowania i opisywania tychże istot. Była to stara, zniszczona księga, przypominająca kształtem bardziej wielką cegłę niżeby książkę. Czarna okładka wykonana była ze skóry. Przeszywana grubą, czerwoną nicią, a na samej okładce znajdowały się trzy nierówne kształty mające przypominać ślady po pazurach. Po chwili wytchnienia zabrała się, więc za analizowanie przedwiecznych zapisków zawartych w tejże księdze. Po otwarciu okładki i kilku minutach śledzenia informacji ujrzała uczucia w niej zawrzały. Te mieszane i intenstywne emocje były tak silne, że sama nie mogła w to uwierzyć. Tak samo, jak nie mogła uwierzyć, że takie plugawe szkarady i monstra kiedykolwiek pełzały po tej ziemi… Księga prawie wypadła jej rąk…,, -O,mój…-nie zdążyła dokończyć, bo zaszokowana zaczęła dalej zgłębiać wiedzę na temat istot potocznie zwanymi potworami… Ale od początku…: „...Potwory to stworzenia, które przyszły do nas z innego świata tysiące lat temu podczas koniunkcji sfer. Wydarzeniem, którego pokłosiem jest nikczemna siła zwana magią. Koniunkcja sfer-dwa światy nachodzące na siebie przez moment. Wywołuje nieodwrotne przeplatnie się świata. Koniunkcje były dwie- tysiące mysli przebiegło jej po głowie. Natomiast w tym wydaniu Bestiariusza zajmiemy się tą pierwszą znacznie bardziej odległą częścią tej wiedzy…”
,,...Potwory można sklasyfikofać na różne gatunki i podgatunki jak i rodzaje, zajmiemy się najpierw ich rodzajami:
-Hybrydy – Stworzenia przypominające krzyżówki zwierząt i innych istot jak,np.Gryfy,Mantikory,Harpie,Syreny,Sukkuby.
-Trupojady – stworzenia te (jedne z najbardziej odpychających) żywią się (jak sama nazwa wskazuję) ścierwami a żywym pokarmem też nie pogardzą, zgniłe i odrażające humanoidy które żyją głównie na bagnach i jaskiniach (ale znajdą się wyjątki). Istoty te to np. Utopce,Zgnilce,Parszywce,Baby wodne,Wichty,Ghule i Mglaki.
-Relikty- Istoty te, to z reguły tak stare i silne na swój sposób potwory że potrafiły siać nie lada postrach w borach i bezdrożach. Stwory te to,np. Szarlej,Bies,Czart,Leszy…”
I właśnie przy Leszym tutaj nasza bohaterka z lekkiego oszołomienia natłokiem informacji wpadła w silne ,,Deja vu”...Poczuła, że gdzieś już słyszała tą nazwę i zaczęła wyszukiwać więcej informacji na temat Leszego… Po dłuższej chwili poszukiwań udało jej się wydobyć część księgi w której bardziej szczegółowo opisywano owego Leszego…
,,...Leszy to wysoki lekko przypominający kształtem ,,ciała” i chodzeniem na dwóch ,,nogach” humanoida, jest to zlepek wszystkiego co można znaleźć w lasach,polanach leśnych i innych przykrytych koronami drzew bezdrożach, głównie: gałęzie,kora, kości zwierząt,runo leśne,ogólna mniejsza lokalna flora...Leszy ma u kończyn służących za ręce długie wykonane z drewna i kamienia szpony ostre jak niejeden miecz. Za głowę Leszego służy zwykle czaszka jelenia ze sporych rozmiarów porożem...”
-Ja… -pamiętam…-wiedziała już skąd o nim słyszała, mimo to kontynuowała zgłębianie informacji. Pełna emocji czytała:
,,...Leszy to potężna istota potrafiąca używać mocy lasu z której zostałą stworzona , rozkazywanie lokalniej faunie , znikanie w zieleni krzewów oraz traw, kontrola nad roślinnością to nawet nie połowa wachlarzu jego umiejętności…(...)
potrafi rozkazać krukom wypatrywać intruzów na jego terenie i stworzyć mur z gałęzi krzewów i korzeni w sekundy. Leszy nazywany był również opiekunem lasu (dla dobrej odmiany) bo las to coś co go stworzyło i chce tego bronić… Wszelka zwierzyna, wszelke żdżbło trawy jest przez niego bronione siłą… Pilnuje, aby żaden niechciany obcy nie trafił na jego teren, a jak już trafi to niech mu ziemia lekką będzie. Istnieje niepotwierdzony oficjalnie sposób na przywołanie Leszego, ale po co zsyłać na siebię zgubę?…”
Pamiętała go z opowieści matki… Opowiadała że znała kiedyś jednego, który absolutnie niebył grożny, jaki był wspaniałym obrońcą lasu ale co najważniejsze potrafił się nim dzielić…Mała Ania zawsze z uwagą i zaciekawieniem słuchała opowieści matki na temat wpaniałego Leszego. Nie zastanawiając się wiele, przystąpiła do wykonania instrukcji prowadzących na końcu do przywołania Leszego. Nie wiedziała, czy zadziała, ale w jej mniemaniu warto spróbować. Wyruszyła więc w głąb lasu, zatrzymawszy się gdzieś pośrodku gargantuicznego boru i przygotowała krąg z mchu i patyków. Zapaliła świece na okręgu i wyryła w ziemi starożytne symbole niewiadomego znaczenia. Gdy księżyc stanął w najwyższym punkcie na niebie gwiady odkryły się z chmur i płoną w swojej pełnej okazałości rozpoczęła rytuał. Złożyła ofiarę ze swoich plonów, uniosła ręce do góry i zaczęła wyszptywać zaklęcie przywołujące:-...Agdwael, dimuti lesaida bran- wyszeptała. Były to ostatnie słowa. Bohaterka myślała już, że nie zadziałało ale nagle z nikąd niby piorun, na niebie pojawiły się czarne chmury zerwał się silna wichura i rogromiła się burza.
Z ziemi wyrósł wielki i przerażający Leszy. Bohaterka ponownie zamarła ze strachu.
Jednak nie do końca. W jej sercu pojawił się płomień determinacji i odwagi po krótkim wspomnieniu tego, jak poradziła sobie z pająkiem. Stanęła i wyparła całkowicie strach. Powoli rzekła Leszemu , że nie ma zamiaru się bać i chciała go bardzo poznać. Ten był spokojny i zdawał się jakby zrozumieć. Wszystko nagle połagodniało. Burza ustała, a spod nóg bohaterki wyrosły korzenie które natychmiast ułożyły się w kwiecisty fotel…Anna przysiadła i uśmiechnęła się.
Od tamtego momentu Leszy stał się przyjacielem naszej bohaterki. Zawsze jej pomagał i dotrzymywał towarzystwa.Bo nie ocenia się książki po okładce, prawda?
Od tamtego dnia Anna wiedziała już, że nie zawsze jest się czego bać.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło
Marysia to moja najlepsza przyjaciółka. Śmiało mogę powiedzieć, że znamy się
od urodzenia. Nasze mamy urodziły nas w tym samym szpitalu i leżały z nami na tej samej sali. Marysia jest starsza ode mnie o jeden dzień. Razem z nią chodziłam do przedszkola, razem poszłyśmy do pierwszej klasy i nadal siedzimy w jednej ławce, choć już jesteśmy szalonymi ósmoklasistkami. Znajomi mówią na nas „papużki nierozłączki”. Ja sama
nie pamiętam, czy kiedykolwiek spędziłyśmy bez siebie choćby jeden dzień.
Często nocowałyśmy u siebie. Ta niesamowita przygoda wydarzyła się podczas kolejnej wizyty u mojej najlepszej przyjaciółki. Rodzice Marysi musieli gdzieś pojechać. Przed wyjazdem przypomnieli nam, abyśmy nie opuszczały domu.
Cieszyłyśmy się, że zostaniemy same. Jak zawsze było bardzo ciekawie. Oglądałyśmy telewizję, grałyśmy w nasze ulubione planszówki, przebierałyśmy się w różne fatałaszki, plotkowałyśmy o znajomych. Krótko mówiąc - robiłyśmy to, co zazwyczaj robią nastolatki.
Kiedy wyczerpały nam się pomysły, postanowiłyśmy zagrać w wyzwania. Napisałyśmy więc do Maćka, naszego kolegi z klasy. Poprosiłyśmy go, żeby wymyślił ekstremalne wyzwanie. Kolega polecił, abyśmy poszły na cmentarz. Spojrzałam na zegarek.
Było już po pierwszej w nocy. Z przerażeniem popatrzyłam na Marysię.
- Strach cię obleciał? – spytała rozbawiona.
- Tak. Przecież wiesz, że droga na cmentarz nie jest łatwa i może spotkać nas coś złego.
- Kasiu, nie bój się. Poradzimy sobie. Pakujemy się i wychodzimy.
- Dobrze, ale jeśli coś się stanie, to pamiętaj, że cię ostrzegałam. Swoją drogą, ciekawe
co na tę nocną eskapadę powiedzieliby nasi rodzice?
- A skąd niby mają o niej wiedzieć?! Przecież im nie powiemy. Moi wyjechali, a twoi myślą, że grzecznie leżymy w łóżeczku i oglądamy jakieś łzawe romansidło.
Cóż miałam powiedzieć? Uśmiechnęłam się i poszłam za Marysią do kuchni.
Do wysłużonego plecaka spakowałyśmy butelkę wody, latarki i kanapki na wypadek, gdybyśmy zgłodniały (to pomysł Mani, która zawsze jest głodna). Zabrałyśmy też swoje telefony i ruszyłyśmy w drogę. Czułyśmy podekscytowanie. Gadałyśmy jak nakręcone
i udawałyśmy, że się nie boimy. Były to jednak pozory. Tak naprawdę obie drżałyśmy
ze strachu. Co chwilę powtarzałyśmy sobie, że wcale nie ma się czego bać. Przed nami był niewielki lasek, za którym znajdował się cmentarz.
Szłyśmy przed siebie, a ja miałam wrażenie, że coś jest nie tak.
- Marysiu, słyszałaś? – szepnęłam drżącym głosem.
- Co? Jest cicho, niczego nie słyszę.
- Chyba ktoś za nami idzie?
- Zwariowałaś?! Nie ma tu żywego ducha!
- No właśnie... może to duchy?
- Nie żartuj! Do cmentarza jeszcze kawałek drogi.
- Może wrócimy do domu?
- O nie! Musimy wykonać polecenie Maćka! Ja się nie poddam! Jeśli się boisz, wracaj.
- Przecież nie zostawię cię samej w środku nocy! Idę, choć ze strachu cała się trzęsę.
Nie chciałam zostawić przyjaciółki samej, więc poszłam dalej razem z nią. Zapaliłyśmy latarki i weszłyśmy do lasu. Było bardzo cicho, słyszałyśmy tylko przyspieszone odgłosy naszych oddechów, szum drzew poruszanych wiatrem i trzask łamiących się gałązek.
Mania nagle stanęła. Spojrzałam na nią z niepokojem i spytałam cicho:
- Co się stało? Dlaczego tak nagle się zatrzymałaś?
- Teraz ja coś usłyszałam. Chyba ktoś za nami idzie?
Rozejrzałam się, ale nikogo nie zauważyłam. Ruszyłam dalej, a Marysia za mną. Zaczęłyśmy iść coraz szybciej. Jak na złość, latarka którą trzymałam w ręku, nagle się wyładowała.
Na szczęście przyjaciółka miała swoją. W oddali pojawiła się biała postać. Zatrzymałyśmy pod drzewem. Z jego gałęzi zwisały grube sznury przypominjące liany, a na pniu widniały odciski ogromnych dłoni. Nie wiedziałyśmy, co to wszystko znaczy. Byłyśmy tak przerażone, że nie mogłyśmy się ruszyć.
Niesamowita postać przybliżała się do nas. Wyglądała jakby płynęła, nie dotykała stopami ziemi. Zaczęłyśmy krzyczeć bardzo głośno i uciekać ile sił w nogach.
Już nie myślałyśmy o wyzwaniu. Chciałyśmy być jak najdalej stąd. Biegłyśmy ile sił
w nogach. Biała postać trzymała się blisko. Nie wiedziałyśmy czy to nasza wyobraźnia,
czy może rzeczywistość.
W końcu udało nam się opuścić las. Nie miałyśmy już siły, więc zatrzymałyśmy się, by złapać oddech. Ostrożnie obejrzałyśmy się za siebie. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu postać zniknęła.
- Co to było? – wysapałam.
- Nie wiem – odparła Maryśka.
- Ja mam dość, wracajmy do domu.
- Ja też. Chcę się schować i odpocząć.
Kurczowo złapałyśmy się za ręce i ruszyłyśmy do domu Marysi. Byłyśmy już niedaleko. Musiałyśmy przejść obok dużego i starego domu, w którym podobno straszy.
Nagle usłyszałyśmy jakiś szelest, a potem ciche pomruki przechodzące w zawodzenie.
Przyspieszyłyśmy kroku, by jak najszybciej się oddalić. Minęłyśmy przerażający budynek. Już myślałyśmy, że jesteśmy bezpieczne, gdy zza rogu wyłoniła się ta sama biała postać, która wystraszyła nas w lesie. Uniosła ręce i dziko zawyła. Zamarłyśmy, a potem zaczęłyśmy wrzeszczeć. Ze strachu zapomniałyśmy o ucieczce. Postać podeszła do nas. Zamknęłam oczy i.... nagle usłyszałam śmiech. Marysia potrząsnęła mną i zawołała:
- Otwórz oczy! Już w porządku. Nie bój się, Kasiu.
Spojrzałam niepewnie. Przede mną stał Maciek i rechotał jak stara żaba.
- Z czego się śmiejesz wariacie?! Przez ciebie omal nie umarłam ze strachu!
Dlaczego to zrobiłeś?
- Żeby dać wam nauczkę. Współpracowałem z waszymi rodzicami. Chcieli pokazać wam,
co może się stać, gdy nie słuchacie dorosłych.
- To oni o wszystkim wiedzieli?!
- No pewnie! Sami poprosili mnie o pomoc. Domyślali, że możecie zrobić coś głupiego.
A same przyznacie, że wędrówka w środku nocy po mieście to nic mądrego.
- Masz rację – przyznałam ze skruchą.
- Dziewczyny, wracajmy do domu. Czekają na was rodzice. Przed wami niełatwa rozmowa.
- Oberwie nam się – powiedziała zasmucona Maryśka.
Noga za nogą szłyśmy do domu. Chciałyśmy odwlec chwilę spotkania z rodzicami. Nie wiedziałyśmy jak zareagują na nasz wybryk. Przeczuwałyśmy, że spotka nas surowa kara.
Kiedy przekroczyłyśmy próg domu Marysi, nasze mamy mocno nas do siebie przytuliły. Zaprowadziły do pokoju i napoiły gorącą herbatą. Ojcowie nie byli tacy mili. Najpierw przeprowadzili z nami rozmowę, potem surowo pouczyli. W ramach kary polecili nam opiekę nad bezdomnymi psami w naszym schronisku.
Muszę przyznać, że ta nocna przygoda w towarzystwie Mani była niesamowita.
Co prawda najadłam się strachu, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nauczyłam się, że nie ma się czego bać, gdy mam przy sobie przyjaciół i wspaniałych rodziców, którzy opiekują się mną i dbają, by nigdy nie spotkało mnie nic złego.
Nowa szkoła
Nadszedł ostatni dzień lata, co oznaczało dla Caroline Patel ogromny stres. W czerwcu ostatni raz mogła zobaczyć swoją całą klasę i uczniów uczęszczających do jej byłej szkoły. Znajdowała się ona w Warszawie. Również dziewczyna tam mieszkała. Tak naprawdę pochodziła z Anglii, ale jej rodzice postanowili się przeprowadzić do Polski. Kiedy jeszcze zamieszkiwała w Warszawie, miała do wszystkiego blisko: do różnych sklepów, miejsc na rozrywkę czy nawet do parków, w których chętnie zaczynała swój dzień. Ale ten dzień z przeprowadzką musiał kiedyś nadejść.
Gdy Caroline dowiedziała się od rodziców, pod koniec lipca, że mają zamiar przenieść ją do in- nej szkoły, była na nich wściekła. Nie wyobrażała sobie chodzić do jakiejś szkoły, kiedy była osta-
tni rok w podstawówce, czyli w ósmej klasie. Lecz nie dawała jej spokoju myśl o pożegnaniu się z
najbliższymi przyjaciółmi. Miała teraz chodzić do miejsca, o którym w ogóle nie słyszała. Był to Bolimów.
- Bolimów?! - spytała rozwścieczonym głosem dziewczyna, gdy o wszystkim się dowiedziała. - Co to za miejsce?!
- Uspokój się – nakazał tata.
- Wiemy, że to dla ciebie trudne – zaczęła mama swoim angielskim akcentem. - Ale musimy się przeprowadzić ze względów finansowych. Dowiedzieliśmy się o nich pod koniec czerwca. Zadziało się to bardzo szybko, więc szybko podjęliśmy tę decyzję.
- To nie mogliście po prostu znaleźć jakiegoś miejsca blisko mojej szkoły, tylko jakieś sto kilo-
metrów od niej? - nie dała za wygraną Caroline. - Będę ostatni rok w podstawówce, a wy chcecie mnie przenieść do innej szkoły? Przecież znałam tam wszystkich! Nauczycieli. Wiedziałam, czego wymagają i ode mnie oczekują. Znalazłam swoich rówieśników, którzy mnie zaakceptowali nawet,
jak jestem z Anglii. Zdobywałam bardzo dobre oceny. Wygrywałam w wielu konkursach. Nauczy-
ciele mnie lubili i chwalili. A teraz co? Chcecie mi wszystko odebrać?
- Posłuchaj, chodziłam kiedyś do tej szkoły i wiem, jak uczą.
- Czyli jak?
- Miałam bardzo dobre oceny, wręcz takie same jak ty. Przywykniesz do nowych znajomości.
- Nie jestem w stuprocentowym przekonaniu – odburknęła dziewczyna.
Przez połowę sierpnia, Caroline siedziała prawie cały czas w pokoju, zamknięta. Schodziła na dół
tylko zjeść coś, gdy była głodna. Nie odzywała się do rodziców. Jedynie z kim rozmawiała w domu to ze starszym bratem Jace'em. Miał on blond włosy, które zawsze były rozczochrane, przez co do-dawały mu uroku. Posiadał niebieskie oczy, prosty nos, ładną twarz i wysoką, szczupłą oraz wyspo-rtowaną sylwetkę ciała. Ubierał się w szczególności w dżinsy i krótki rękaw z bluzą. Był on wyjąt-
kowo pięknym osiemnastolatkiem. Dziewczyna utrzymywała również dobry kontakt z Patrycją, jej przyjaciółką. W ostatni dzień wakacji postanowiła się z nią spotkać w parku i wszystko obgadać.
- I co? Nie przekonałaś rodziców do zostania w szkole? - spytała współczująco przyjaciółka.
- Nie. Kiedy oni podejmą jakąś decyzję to już tak ma być – odpowiedziała nadal zła Caroline.
- Ochhh. Nie będziemy się widziały przez taak dłuugoo – posmutniała.
- Ciekawe, czy ktoś tam mnie zaakceptuje i będzie spoko.
- Może nie będzie aż tak źle, jak ci się wydaje.
- Zobaczymy.
Poszły do najbliższej kawiarenki napić się herbaty. Odziwo było lato, ale całkiem chłodno. Za-
mówiły sobie obie owocowe.
Patrycja ubrała się w czarne dżinsy, biały, krótki rękaw, czarne buty i ocieplany płaszczyk. Wzię-
ła również ze sobą małą, czarną torebeczkę, w której mieścił jej się jedynie portfelik i telefon. Była bardzo ładną dziewczyną o długich, brązowych, sięgających do łopatek włosach oraz niebieskich o- czach. ,,Pewnie dlatego ma chłopaka”, pomysłała Caroline, gdy po raz pierwszy ją zobaczyła z jej miłością. To prawda,każdy na nią leciał, ale ona wybrała tego najprzystojniejszego i najpopularniej-
szego. Przyjaciółka była również bardzo miłą, sympatyczną oraz szczerą, godną zaufania osobą. Miała dużo przyjaciół, w tym Caroline. Ale ona była jej najlepszą. Za to nasza główna bohaterka wydaje się nieśmiałą dziewczyną. Była również zawsze uśmiechnięta, wysportowana i elegancka. To wysoka, szczupła dziewczyna o cudownej cerze, niebieskich oczach i bardzo długich blond wło-
sach. Prawie cały czas nosiła na sobie eleganckie i drogie ubrania, miała poukładane włosy i wszy-
stko inne. Obie za to miały po czternaście lat oraz pochodziły z zamożnych rodzin.
Po pogaduszkach typu: ,,Jak tam u ciebie”, ,,Co zamierzasz zrobić” i ,,Moi rodzice też tacy są”, rozeszły się do swoich domów. Była godzina osiemnasta, kiedy Caroline postanowiła zacząć pako-
wać wszystkie rzeczy do walizki. Zajęło jej to sporo czasu, bo prawie dwanaście kwadransów. Mia-ła już naszykowane ubrania i inne rzeczy do wpakowania, ale dopiero teraz zaczęła się za to zabie-rać. Z domu musieli wyjechać o dwudziestejdrugiej, aby dotrzeć do nowego domu przed północą. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia gdzie indziej niż w mieście. Ale będzie musiała przywyknąć do warunków panujących w tej części. Wieś. Wyobrażała sobie wszystko. Nie będzie tam nic. Żadnych sklepów. Mała szkoła. Zero przyjaciół.
W końcu nadszedł czas na zapakowanie wszystkich walizek i rzeczy do samochodu dostawczego.
Tylko tam mogłoby się pomieścić wszystko. Caroline, podczas podróży, słuchała swoich ulubio-
nych piosenek na słuchawkach. Po pewnym czasie dotarli na miejsce.
Dziewczyna, widząc ich nowy dom, osłupiała. Nigdy nie pytała rodziców, jak on wygląda. W ogóle o tym nie pomyślała.
Brama wjazdowa była odsuwana na pilot, a ogród wydawał się niesamowicie wielki. Mieli tyle miejsca na różne rośliny i akcesoria do niego! Caroline, wysiadając z samochodu, oczarowała się wielkością domu. Miał on parter i piętro, trzy tarase. Był pokryty biało-szarymi odcieniami farb. Wejście do domu miało tyle przestrzeni, że mogłoby się zmieścić z trzydzieści osób. Wyglądał na bardzo nowoczesny. Gdy weszła do środka, oniemiała. Kuchnia, salon, przedpokój, korytarz, jadal-
nia jak i inne pomieszczenia były niesamowite. Duże, luksusowe, czarujące. Te określenia pasowały idealnie.
- Idę do swojego pokoju się wypakować i ogarnąć wszystko na rozpoczęcie – oznajmiła Caroline, idąc w stronę schodów.
- Trzeci pokój po prawej jest twój! - krzyknęła za nią mama.
Dziewczyna, zmierzając do pomieszczenia, zastanowiła się, czy nie powinna porozmawiać z ro-dzicami na temat wcześniejszej kłótni. Lecz postanowiła z nimi o tym porozmawiać, gdy wróci ze szkoły pierwszego dnia.
W pokoju wyjęła jedynie rzeczy potrzebne jej jutro do szkoły. Po chwili zorientowała się, że ma w pomieszczeniu kolejne drzwi, co bardzo ją zdziwiło. Kiedy je otworzyła, zalała ją fala radości. O-taczała ją duża ilość regałów i wieszaków. Była to garderoba. Na początku w ogóle nie zwróciła u-wagi na to, iż w jej pokoju nie ma szafy.
- Od zawsze o takiej marzyłam. Dziękuje mamo – powiedziała, jakby ktoś miałby to usłyszeć.
Po wykąpaniu się, poszła pod kołdrę. Przeglądała przez chwilę media społecznościowe i ustawiła budzik na ósmą rano. Zasnęła.
Obudziła się, gdy zadzwonił alarm. Odziwo była wyspana, więc wyskoczyła z łóżka i pognała do łazienki, jakby ktoś zaraz miał ją zająć. Tam obmyła twarz, umyła się i włosy na ożywienie. ,,Cie-kawe, czy i na to rozpoczęcie się spóźnię”, pomyślała z rozbawieniem. Nigdy nie przychodziła pun-
ktualnie na te ważne dla niej wydarzenia. Ale tym razem nie chciała sobie narobić problemów na samym początku jej wielkiej przygody.
Dowiedziawszy się, która godzina, pognała w szlafroku, łapciach i nieumytych włosach na dół,by zjeść śniadanie. Na stole były porozkładane różne rodzaje kanapek: z szynką, serem, pomidorami, ogórkami oraz tosty, które Caroline uwielbiała. Kiedy je zjadła, rozejrzała się po domu. Znajdowały się w nim prawie same pudełka z zawartościami. Po przemyśleniach, poszła sobie zrobić herbaty i zobaczyła rozpromienioną mamę.
- Dzień dobry, kochanie – powiedziała.
- Hej – odpowiedziała jej zdenerwowana Caroline.
- Wszystko w porządku? - zaniepokoiła się.
- Tak, to znaczy nie. Boję się tego rozpoczęcia, ale jeszcze bardziej szkoły. Nie znam w niej niko- go i będę się czuła, jakbym weszła do niewłaściwego miejsca, w którym nikt mnie nie chce – oznaj- miła.
- Już dobrze. Nie przejmuj się tym wszystkim. Jak ktoś będzie cię zaczepiał czy coś takiego, to zawsze masz mnie i tatę.
- Dzięki.
Caroline wróciła do swojego pokoju i założyła ubrania zaszykowane przez nią wczoraj. Poszła jeszcze wysuszyć już prawie suche włosy do łazienki. Gdy pobiegła przed lustro, zobaczyła przed sobą piętnastolatkę, a nie cztarnastolatkę. Zdziwiona swoim wyglądem, wzięła torebkę i poszła do jadalni. Tam przywitała się z bratem i tatą.
- Ślicznie wyglądasz, siora – rzucił jej niespodziewanie.
- Dziękuje.
Zawsze, kiedy Jace mówił jej jakieś komplementy, ona patrzyła na niego zaczerwieniona i uśmie-
chnięta. Sprawiało jej to wielką radość.
- Dobra, czas wyruszać, młoda damo – zażartował tata.
- Już wychodzę – oznajmiła Caroline.
Pożegnała się z pozostałymi domownikami, którzy życzyli jej w szczególności powodzenia.
Idąc do samochodu, jej serce przyśpieszyło. Nie wiedziała, jakich tam spotka ludzi. To było jej jedyne, wielkie zmartwienie. Widząc jej niepokój na twarzy, tata powiedział spokojnie:
- Wszystko będzie dobrze. Nie przejmuj się.
Gdy jechali do szkoły, dziewczyna rozglądała się na boki, zapoznając z terenem. Widziała dużo domów. Może nie były tak luksusowe jak jej, ale ładne. Zaniepokoiła ją kolejna myśl. A jak będą się chcieli z nią przyjaźnić tylko ze względu na to, że była bogata? Zrobiło jej się słabo, ale po chwili się opanowała. Zauważyła dwa sklepy spożywcze i inne budynki. ,,Jednak ta wieś nie jest ta-ka mała, na jaką mi się wydawało”, przyznała.
Po trzech minutach jazdy zatrzymali się na parkingu przed szkołą. Może nie była aż tak bardzo duża, jak jej tamta, ale nie przeszkadzało jej to. Wchodząc do środka, poszła z tatą na halę, w której znajdowało się dużo różnych dzieci i ich rodziców. Nie wiedziała gdzie usiąść, więc przysunęła się do taty. Czekając, aż ktoś zabierze głos, rozejrzała się po pomieszczeniu. Widziała dużo przystoj-nych chłopaków i dzieciaków, pięknych dziewczyn i dziewczynek. Jej zamyślenie przerwała dyre-ktorka uciszająca pozostałych.
- Witam Państwa i dzieci na corocznym rozpoczęciu roku szkolnego. W tym semestrze dołączą do nas cztery osoby: do klasy czwartej - jedna, klasy szóstej - jedna, a do klasy ósmej a – dwie. - -oznajmiła dyrektorka.
- Prosimy o dołączenie do swoich równieśników i pójście do klas – powiedział jeden z nauczy- cieli.
Caroline nie wiedziała, gdzie ma iść, ale najwidoczniej jej tata został o tym poinformowany. Po-szli tą samą drogą, co szli na halę. Tylko zamiast wyjść, skierowali się na drugą klatkę schodową, do klasy nr 86. Wchodząc, napotkała na sobie wszystkie spojrzenia osób siedzących na swoich mie-jscach. Poczuła się w tym momencie niekomfortowo. Lecz nagle przypomniała sobie, że do jej tera-źniejszej klasy ma dołączyć jakiś kolejny, nowy uczeń.
Usiadła w drugiej ławce od nauczyciela, od okien. Jedynie ta pozostała wolna.
- Dzień dobry naszym pogodnym uczniom – zaczęła miło nauczycielka od matematyki. - Mam nadzieję, że w tym roku niektórzy z was wezmą się do nauki. To już ostatni rok w podstawówce. Walczcie o dobre oceny. A teraz zapoznajcie dwóch nowych uczniów: Caroline Patel i Adama Bednarczyka. Chodźcie na środek – zachęciła ich gestem ręki.
Wychodząc, czuła zdziwione spojrzenia. ,,Skąd osoba z zagranicy się tutaj wzięła.”. To było py- tanie, które zadawali wszyscy. Kiedy wkońcu się przedstawiła, typu: ,,Cześć, nazywam się Caroline Patel. Pochodzę z Anglii, więc mam imię i nazwisko nie z Polski. . .” ,i tym podobne, usiadła na swoim miejscu i usłyszała, która jest w dzienniku. Czternasta, a w klasie było dwudziestu pięciu u-czniów. ,,Całkiem spoko. Na środku. Nieźle.”, mówiła sobie w myślach.
Po upływie piętnastu minut, Caroline wyszła z klasy, szukając taty. Nigdzie go nie widziała, więc poszłą do samochodu. Tam też go nie było. Nagle zaczepiły ją dwie uczennice. Jedna była szczupła, tak jak ona, i wysoka. Druga za to niska, lecz również chuda. Obie za to miały długie, brązowe wło-sy.
- Cześć, mam na imię Kasia – powiedziała ta mniejsza.
- A ja Ola – oznajmiła wyższa.
- Hej, jestem Caroline – odpowiedziała im tak samo.
- Doobraaa. Pierwsze pytanie: dlaczego jesteś tu w naszej szkole i czy chciałabyś się z nami za-poznać, jako z pierwszymi osobami? - spytała Ola.
- Eee. . .tak, chcę się zaprzyjaźnić. I jestem tutaj, bo w dzieciństwie przeprowadziłam się do Polski. Chodziłam do szkoły w Warszawie, ale ze względów finansowych musiałam się przenieść do innej szkoły, a że mama ją znała to z tatą postanowiła tu zamieszkać. Chodzi, że w tej miejsco- wości.
- Okejj. To do jutraaa – odezwały się we dwie.
- Pa? - powiedziała zdziwiona Caroline.
,,To było dziwne”, pomyślała. ,,Ale przynajmniej kogoś poznałam”.
Po miesiącu bycia w nowej szkole, zdobyła wiele znajomości. Poznała całą klasę i została wybra-na na przewodniczącą klasy. Zupełnie się tego nie spodziewała, ale cieszyło ją zaufanie klasy. Dzie-wczyny zapoznane na samym początku, zostały jej najlepszymi przyjaciółkami. Poznała również bliżej nowego chłopaka w klasie, Adama. Zakochała się w nim, lecz możliwe, że on odwzajemniał jej uczucie. Dostawała do tej pory bardzo dobre oceny, a nauczyciele wychwalali jej aktywność na lekcjach i poziom utalentowania. Miesiąc po rozpoczęciu nauki powiedziała rodzicom:
- Przepraszam za moje początkowe zachowanie. Przynajmniej zabraliście mnie w super miejsce.
- Przymujemy przeprosiny i cieszymy się, że ci się tu podoba – oznajmiła mama za oboje.
Pod osłoną strachu
Była noc. Ciemna i bezchmurna noc. Biegłem, ile sił. Gonił mnie. Byłem już tak blisko. Musiałem zdążyć. Nagle potknąłem się o wystający korzeń. Upadłem na ziemię, a on rzucił się na mnie. Odepchnąłem go i zacząłem biec.
-Już tak blisko- pomyślałem.- Dawaj szybciej! Jeszcze tylko…- urwałem.
Złapał mnie za nogę i upadłem klatką na ziemię. Wyparło mi dech z piersi. Kopnąłem go i wstałem. Biegłem szybciej niż kiedykolwiek w moim całym życiu.
-Trzy, dwa, jeden!
I skoczyłem. Udało się. Żyłem...
***
Wszedłem do domu i od razu poszedłem do łóżka. Spojrzałem na zegarek.
- Późno już- pomyślałem.
Leżałem sobie, rozmyślając o moim pierwszym spotkaniu z pewną dziewczyną. Poznałem ją dawno temu i do tej pory zawdzięczam jej życie.
Nagle usłyszałem pukanie w drzwi. Zwlokłem się z łóżka i poszedłem, aby otworzyć. Spojrzałem przez wizjer i ujrzałem znajomą twarz. Uchyliłem szybko drzwi.
- Hej!- powiedziała Alex.
- Cześć- odpowiedziałem jej.
Wyminęła mnie i weszła do środka. Poszła do kuchni i zaczęła robić kanapkę.
- A może by tak zapytać, czy możesz?… Na dobry początek?- powiedziałem z nutką rozbawienia w głosie.
- E tam- machnęła ręką.- I tak mi pozwolisz- uśmiechnęła się i wróciła do zajęcia.- Chcesz coś?
- Kanapkę- odpowiedziałem.- Właśnie wróciłem z Nawii.
- I jak było?- zapytała. Wskazałem na kostkę.- Ałć! Czyżby to bezkost?
-Tak. Skubany, szybki był. Aż się zmęczyłem, uciekając.
- No nieźle się dałeś - dziewczyna parsknęła śmiechem.
Wróciłem myślami do dnia naszego spotkania. Byłem wtedy młody. Miałem z 18 lat. Gonił mnie stwór. Wielki, ogromny, z długą brązową sierścią. Przypominał trochę mieszankę byka z psem, ale o wiele większego niż któreś z tych zwierząt. Próbowałem uciekać, lecz jak można w ogóle myśleć o ucieczce, gdy ma się przed sobą takie coś? Demon, pomimo swoich rozmiarów, był bardzo szybki i zwinny. Złapał mnie i przyciągnął do siebie. Zamachnął się i rzucił mną o podłogę. Poczułem ból w klatce piersiowej. Połamał mi żebra. Krew zaczęła się lać z mojego ciała. Wszystko mnie bolało. Bestia przybliżyła do mnie swoją mordę, rozwarła ją szeroko i...
Otworzyłem oczy. Kręciło mi się w głowie. Tafla złotego światła oślepiła mnie na chwilę. Gdy już się otrząsnąłem, wstałem i rozejrzałem się. Byłem na pięknej, żółtej od wyschniętej trawy polanie. Niedaleko mnie było jeziorko. W tej samej chwili poczułem niezaspokojone pragnienie. Podszedłem do niego i nabrałem wody w ręce. Od razu przestało mi być sucho w gardle. Już chciałem brać drugą garść, gdy nagle ujrzałem piękną, chudą dziewczynę, kąpiącą się w jeziorze. Odwróciła się w moją stronę, lekko uśmiechnęła i pomachała. Jej długie, złociste włosy idealnie komponowały się z jej piegami. Zaróżowione usta podkreślały jej zielone oczy. Oniemiałem z zachwytu.
Dziewczyna zaczęła iść w moją stronę. Z każdym krokiem jej uśmiech znikał coraz bardziej, a jej ciało stawało się bardziej pomarszczone. Z pięknej kobiety zamieniła się w okropną bestię. Cofnąłem się, a potwór zaczął biec w moją stronę. Uciekałem przed nim, ile sił w nogach. Demon jednak był szybszy. Dopadł mnie i wbił się pazurami w moje plecy. Starałem się go zrzucić, ale to tylko pogłębiło ból. Nagle usłyszałem świst. Demon odwrócił się i mnie puścił. Upadłem na ziemię. Bestia zaczęła biec w drugą stronę.
Ujrzałem sylwetkę człowieka. Po wyglądzie można było określić, że to dziewczyna. Miała długie ciemnobrązowe włosy uplecione w warkocz opadający na jej na ramię oraz takiego samego koloru oczy. Na głowie wianek z kwiatów, a w ręku trzymała łuk.
Napięła cięciwę i po chwili ją puściła. Strzała pomknęła i w ułamku sekundy demon leżał na ziemi martwy. Nie potrafiłem ukryć zdziwienia. Dziewczyna podeszła do mnie i pomogła mi wstać.
- Co to było?- wydukałem nadal w szoku.
- Bogunka. Demon rzeczny- odpowiedziała krótko. Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem na twarzy.
- Och, ty nowy.
- Nowy? - zapytałem.
- Tak, nowy. Umarłeś i teraz jesteś tu.
- Jesteśmy w niebie?
- Nie, głupku. To nie chrześcijaństwo- popatrzyła na mnie jak na idiotę. - Kojarzysz może mitologię słowiańską?
- Nie wydaje mi się - odpowiedziałem.
- Religia ta była na ziemiach polskich przed ich ochrzczeniem. Za nim Mieszko I przyjął chrzest, Polacy wyznawali słowiaństwo.
- A, no coś kojarzę.
- To dobrze- odpowiedziała. - A więc, jesteśmy w Nawii. Takie coś jak niebo, tylko że nie ta religia. I tu jest tylko jedna kraina, a nie dwie. Nie ma tu Boga ani Szatana. Trafiają tu ludzie, którzy wierzą w tę mitologię oraz ci wybrani.
- Wybrani? Przez kogo? - zapytałem z zaciekawieniem.
- Peruna. Głównego boga. Stwórcę świata. Taki odpowiednik Zeusa- odpowiedziała szybko. - To co zobaczyłeś było demonem. Jeszcze dużo tu takich spotkasz. Będą cię chciały zabić, więc trzymaj się mnie. Jasne? - pokiwałem głową potakująco.- Super. A teraz chodźmy stąd w bezpieczne miejsce.
Podążyłem za nią. W tym czasie opowiadała mi o demonach i jak się przed nimi bronić. Po paru minutach doszliśmy do szałasu otoczonego kręgiem z ziół. Nie wiedziałem, po co one były, lecz teraz już wiem. Zioła odstraszają demony, a umiejętne rozsianie ich sprawia, że nie mogły się dostać do obozu.
Alex nauczyła mnie wielu rzeczy i, jak już mówiłem, zawdzięczam jej życie. W sumie niejednokrotnie je ocaliła.
- Ej!- usłyszałem.
- Huh?- dziewczyna wyrwała mnie z zamyślenia. Wróciłem myślami do teraźniejszości.
- Zrobiłam ci kanapkę. Zgodnie z życzeniem- odpowiedziała z uśmiechem na twarzy.
- Dziękuję.
- O czym tak myślałeś?- zapytała.
- O Nawii- odpowiedziałem.- Nie daje mi ona spokoju.
- Hej – powiedziała, siadając obok mnie- już po wszystkim.
- Wiem - powiedziałem słabym głosem i uśmiechnąłem się lekko. - Już po wszystkim.
Lecz ja wiedziałem, że to nie koniec. Cudem wróciliśmy do świata żywych, lecz to nie zmniejszyło naszych problemów. Demonów w Jawii było coraz więcej i stawały się coraz silniejsze. Musieliśmy bronić ludzkości codziennie, bez wytchnienia. Niedługo Noc Kupały, a to oznacza masę demonów. Przedostaną się do naszego świata razem z ich władcą - Niją. On jest najsilniejszy. Boję się, że nie damy sobie rady we dwójkę i przeczuwam, że jedno z nas umrze...
***
Nadszedł ten czas. Noc Kupały. Dzień, w którym możemy umrzeć na dobre lub dzień pokonania demonów. Czekaliśmy na to przez 200 lat. Nareszcie mamy szansę zakończyć zło spowodowane przez Niję i jego poddanych.
O północy weszliśmy do serca lasu, bo tam demonów jest najwięcej. Stanąłem obok Alex i uśmiechnąłem się do niej. Odwzajemniła gest.
- To dziś- powiedziała.- Dziś dokonamy niemożliwego.
- Mam taką nadzieję- odpowiedziałem.
Przypomniałem sobie nasze wspólnie spędzone chwile. Uśmiechnąłem się. Kocham tę dziewczynę i nie chcę jej stracić.
- Kocham cię- powiedziała, jakby czytała moje myśli.
- Kocham cię- odpowiedziałem.
Podszedłem do niej i ją przytuliłem. Odwzajemniła gest. Byliśmy w tym uścisku przez dobre 2 minuty. Nie chciałem jej puścić. Ona mnie też nie.
Nagle usłyszeliśmy ryk. Zaczęło się. Oboje stanęliśmy do walki. Nagle Alex powiedziała, uśmiechając się:
- Nie ma się czego bać- i ruszyła do ataku.
Porwana
Był to jesienny, deszczowy i ponury dzień, gdy Alicja skończyła pracę godzinę wcześniej. Jej szef zachorował, a ona i jej koleżanka postanowiły wcześniej wyjść. Mogła iść do domu, jednak myśl o pijanych rodzicach, bałaganie, pustej lodówce oraz ciągłym pytaniu „ile zarobiłaś?’’, by potem ukraść jej pieniądze i wydać na alkohol, nie zachęcały jej ani trochę. Zaczęła błąkać się po mieście, bo w tamtej chwili nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Nie mogła nawet iść na obiad, bo odkąd nie było szefa, nie dostawały wypłaty.
Nie wiedząc co robić poszła do lodziarni, gdzie pracował jej sąsiad i jednocześnie dobry przyjaciel Mike. Zawsze mogła na niego liczyć. Był jak jej starszy brat, który w każdej sytuacji wiedział co zrobić i jak się zachować. Gdy była młodsza, a jej rodzice postanawiali urządzić imprezę, na którą zapraszali okolicznych alkoholików, ona zawsze uciekała do niego. Teraz też tak było. Mike powiedział, żeby poszła na zaplecze i tam dał jej swoje kanapki. Alicja była mu bardzo wdzięczna za wszystko, co dla niej zrobił i robił nadal, jednak nie bardzo wiedziała, jak mu o tym powiedzieć. Była dosyć cichą i skrytą dziewczyną. Nie chcąc zajmować mu więcej czasu, wzięła swoje rzeczy, pożegnała się z przyjacielem i opuściła lodziarnie. Gdy dłuższy czas błąkała się po mieście, zaczęła zauważać, że jakiś chłopak w czarnej bluzie i jeansach, od pewnego momentu za nią chodzi. Czuła się obserwowana i była trochę zaniepokojona. Chcąc sprawdzić, czy to nie jedynie jej nadwrażliwość, zaczęła krążyć po mieście i chodzić w te same miejsca kilka razy. Wchodziła do przypadkowych sklepów i spacerowała między półkami. Dla jej nieszczęścia chłopak chodził w te same miejsca co ona. Kiedy doszła do skateparku, na którym było dużo osób, odwróciła się i przez pierwszą chwilę spojrzała mu prosto w oczy. Spostrzegła w nich zakłopotanie i jednocześnie trochę agresji. Chłopak ewidentnie nie spodziewał się takiego posunięcia. Szybko spojrzał w dół, odszedł kilka kroków dalej i przystanął obok najbliższej rampy. Alicja nie rozumiała jego poczynań i zamiarów. Czuła się niekomfortowo i nie mogła wymyśleć racjonalnego planu. Nie chciała iść do domu, bo obawiała się, że jeżeli ktoś ją obserwuje, będzie wiedział, gdzie mieszka. To samo było z je miejscem pracy.
Powoli, zerkając ciągle za siebie, oddaliła się od skateparku i szła w kierunku osiedla, na którym mieszkała. Postanowiła, że jeżeli spotka jeszcze raz tego chłopaka, pójdzie do sąsiadki. Racjonalnym posunięciem byłoby zadzwonienie na policje, jednak Alicja wiedziała, że jeżeli to zrobi, będzie spisywana lub przesłuchiwana, a w związku z tym, że jeszcze nie jest pełnoletnia, będą potrzebni jej rodzice. Do jej usamodzielnienia i objęcia pełnoletniego wieku dzieliło ją dziewięć miesięcy. Chciała wyprowadzić się z domu, lecz prócz jej rodziców, nie miała nikogo innego. Wiedziała również, że kiedy policja się nią zainteresuje, straci pracę i będzie miała związane ręce.
Po dwudziestu minutach doszła do osiedla. Przez całą drogę nie widziała więcej chłopaka ani nic podejrzanego. Usiadła na ławce i spoglądała w ziemię. Znowu zaczęła myśleć o swojej sytuacji rodzinnej, gdy nagle ktoś chwycił jej usta od tyłu i nie pozwalał złapać oddechu. W tamtej chwili czuła się przerażona. Próbowała się szarpać i krzyczeć ale, przez to tlen jeszcze szybciej uciekał z jej organizmu. Po pewnym czasie straciła przytomność.
Gdy Alicja się obudziła, nie miała pojęcia gdzie jest, co tam robi ani jak się tam znalazła. Po prostu nic. Jak gdyby ktoś wymazał kilka godzin z jej życia. Dodatkowo strasznie bolała ją głowa. Czuła się bardzo zdezorientowana. Pierwszym co ujrzała po otwarciu oczu, była twarz kobiety. Wydawało jej się, że ta próbowała ją obudzić. Przez chwilę myślała, że to sen, że to jedynie koszmar, z którego się obudzi i wszystko będzie w porządku. Ale to nie był sen, koszmar ani inny wytwór wyobraźni. To była prawda. Kiedy ta informacja do niej dotarła, podniosła głowę z siana, na którym leżała. Zaczęła się rozglądać i wtedy spostrzegła inne dziewczyny. Było ich około dziesięć. Wszystkie znajdowały się w pomieszczeniu przypominającym coś w rodzaju stodoły. Zrobione było z drewnianych desek, miedzy którymi widniały dosyć duże szpary. W środku nie było nic prócz belek słomy i paru koców, na którym prawdopodobnie spały dziewczyny. Alicja od razu zrozumiała, że została porwana. Widocznie została trochę ogłuszona, ponieważ kiedy patrzyła na kobietę stojącą przy niej, widziała z ruchu jej warg, że coś mówi, jednak jej nie słyszała. Była trochę zaskoczona, dlaczego na żadnej twarzy, spośród przebywających tu dziewczyn, nie widziała strachu, zakłopotania lub nawet małego przejęcia. Czy tylko ją to ruszało? Jednak w końcu usłyszała parę słów padających z ust kobiety wyglądającej na najstarszą. Zaczęła zadawać jej mnóstwo pytań, ale ta jedynie skierowała swój wzrok ku dziewczynie i położyła palec na ustach, co ewidentnie miało znaczyć, aby mówiła ciszej. Potem wszystkie zgromadzone tam kobiety zbliżyły się do Alicji, a najstarsza zabrała głos:
- Ja nazywam się Katrin i pewnie już zdążyłaś zauważyć , że wszystkie jesteśmy ofiarami porywaczy. – Te słowa zabrzmiały poważnie, ale uspokoiły Alicję. – Czy mogłabyś powiedzieć jak masz na imię? Ale zanim zaczniesz mówić, staraj się to robić szeptem.
- Ja, ja mam na imię Alicja. – odpowiedziała zakłopotana. – Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, gdzie jesteśmy i czy da się stąd wydostać?
- Spokojnie, Alicjo. Rozumiem twój strach i zaniepokojenie, ale teraz musisz uspokoić swoje emocje i myśleć racjonalnie. Zostałaś porwana, zresztą tak jak my wszystkie. Z naszych przypuszczeń, zrobiło to dwóch mężczyzn. Przychodzą tu zwykle raz dziennie, zawsze zasłaniają nam oczy, przez co nie wiemy, jak wyglądają. Zabrali nam telefony, pieniądze, dokumenty i wszystko co miałyśmy. Prawie za każdym razem, gdy przychodzą, znika jedna z nas. Ja jestem tu najdłużej. Wszystkie czujemy strach, bo żadna nie wie, czy dzisiejszy dzień nie będzie jej ostatnim, ale staramy się wymyśleć cokolwiek, aby opuścić to miejsce.
Alicja nie wiedziała, co powiedzieć. Odpowiedź Katrin zwaliła ją z nóg. Nie miała pojęcia, co tu się dzieje, ale przez informacje, które uzyskała, zaczęła bardziej panikować. W tym samym momencie usłyszała zbliżające się gdzieś w oddali głosy. W pomieszczeniu nastała cisza. Katrin popchnęła Alicje i powiedziała jej do ucha, aby usiadła przy ścianie. Do stodoły weszły dwie osoby w kominiarkach. Budowa ciała wskazywała, że byli to mężczyźni. Alicja rozpoznała bluzę i spodnie jednego z nich. Należały do chłopaka, który ją śledził. Zaczęli chodzić po stodole i po kolei zawiązywali dziewczynom oczy czymś w rodzaju materiałowej przepaski. Alicja czuła i słyszała bicie swojego serca kiedy, mężczyzna podszedł do niej. Jeden z nich się odezwał. Miał niski głos, który nie należał do przyjemnych. Jedyne, co usłyszała z jego ust, to krótką wypowiedź: „Co myślisz o tej?’’. Krew w jej żyłach zamarła. Po chwili dotarł do niej krótki krzyk wydobyty z ust jednej z dziewczyn. Po odgłosach można było wywnioskować, że mężczyzna włożył jej coś do buzi, co przeszkadzało w wydobywaniu innych dźwięków. Minęły około dwie minuty, kiedy zdjęto jej materiał z oczu. Alicja rozejrzała się po stodole. Gdy ujrzała Katrin, bicie jej serca chwilowo się uspokoiło. Nie znała jej, ale najbardziej jej ufała. Nie wiedziała, że kobieta odczuwa podobnie.
Minęły około dwa dni odkąd porwano Alicje, a w związku z tym kolejne dwie dziewczyny zniknęły z ich grupy. Alicja powoli traciła nadzieję, tak jak kilka pozostałych kobiet, ale na szczęście była tam dobra dusza - Katrin. Mimo, że jej argumenty nie były zawsze przekonywujące, to i tak poprawiały nastrój. Jednej nocy, kiedy Alicja nie mogła zasnąć, spostrzegła Katrin siedzącą w rogu. Podeszła do niej i zapytała co robi. Dostrzegła w jej ręku ołówek i mały notesik. Kobieta odparła, że to jedyne, co zostało jej po córce, którą straciła rok temu. Alicja nie wiedziała, co powiedzieć, lecz po minie Katrin zrozumiała, że to dosyć bolesne i nieprzyjemne wspomnienia. Postanowiła, że nie będzie zgłębiać się w szczegóły. Siadła przy niej i razem zaczęły wymyślać coś w rodzaju planu ucieczki. Po kolejnych trzech dniach, zniknęły kolejne trzy dziewczyny. Ich grono coraz bardziej się zwężało. Alicja nie mogła uwierzyć, do czego ludzie są zdolni. Nie chciała nawet myśleć co dzieje się z dziewczynami, które znikały. Zastanawiała się chwilami, co myślą takie osoby jak te, które ją porwały. Czy sprawianie ludziom krzywdy jest dla nich rozrywką, czy bardziej ukojeniem? Robią takie rzeczy, bo sprawia im to przyjemność? Nie mogła znaleźć odpowiedzi na te pytania. Następnego dnia po przyjściu porywaczy, dało się odczuć, że nie są w dobrych humorach.
- Wiecie, co się stało, laleczki? – odezwał się jeden z nich. - Ktoś z waszej ukochanej rodzinki się wami zainteresował! Po takim czasie wreszcie was zauważyli! Niewiarygodne!
- Mamy przez to problemy, jeżeli jeszcze nie zrozumiałyście. Czeka was mała wycieczka. Cieszycie się?! – z ogromnym sarkazmem dodał drugi.
Seca dziewczyn zamarły. Nie wiedziały, co ta psychiczna dwójka chce zrobić. Po około pół godziny do stodoły wpadli mężczyźni i zaczęli szarpać, popychać i kopać kobiety. Prowadzili je do furgonetki. Kiedy wszystkie weszły, zatrzasnęli drzwi i wsiedli do przodu. Zanim samochód ruszył, porywacze posłali jeszcze kilka sarkastycznych docinków: „To będzie długa podróż, lepiej wypoczywajcie’’, „Jest wam tam wygodnie, bo nam bardzo”, „W nowym miejscu poczujecie się jak w pałacu” i za każdym zdaniem pojawiał się krótki śmiech. W tamtym momencie nawet płomyk nadziei na ratunek, po prostu zgasł.
Alicja siedziała w rogu i obserwowała tył furgonetki. Początkowo jej myśli pozostawały przy zdaniu, że to może nawet lepiej, że została porwana. Z jednej strony i tak nie miała dokąd wracać. Jednak na oknie dostrzegła biedronkę. Była znakiem nadziei Alicji i Mike’a. Gdy byli małymi dziećmi wręczyli sobie nawzajem naszyjniki z postacią biedronki i obiecali sobie, że w jakim miejscu by nie byli, zawsze będą o sobie pamiętać. Alicja nigdy nie zapomniała o Mike’u, jednak straciła nadzieję. Kiedy zobaczyła biedronkę nadzieja powróciła. Zaczęła bacznie obserwować każdy odrębny element. Spostrzegła stare krzesło, koc i lekko uchylone okno dachowe. Wiedziała, co trzeba zrobić. Szybko podniosła się z miejsca i jednym ruchem ręki zawołała pozostałe dziewczyny. Powiedziała im swój plan. Miały wyjść przez okno i zeskoczyć z tyłu furgonetki. Jednak zmartwiła się kiedy żadna z dziewczyn nie podzielała jej entuzjazmu. Zapytała się ich, czy jej plan jest niedokładny lub czy zapomniała o jakimś ważnym elemencie. Jedna z nich odpowiedziała:
- Rób co chcesz, mi już wszystko jedno.
- Mnie też. – odparła kolejna.
Alicja spojrzała na Katrin , lecz ta rzekła:
- Wiesz, jesteś młoda i masz całe życie przed sobą. Otaczają cię rodzice i przyjaciele. Masz po co żyć. A my? Ja straciłam córkę, czyli jedyny powód do życia. Justyna straciła męża i matkę. A Kasia jest z domu dziecka. Żadnej z nas już nie zależy. – Ostatnie zdanie powiedziała cichszym głosem.
Alicja nie rozumiała ich podejścia. Próbowała je jeszcze kilkukrotnie przekonać, ale nikt nie chciał jej słuchać. Była strasznie zła na dziewczyny. Dlaczego nie chciały o siebie walczyć? Czemu zostawiają ją samą? Ale nie chciała tracić więcej czasu. Mimo, że dziewczyny nie chciały z nią uciec, to bardzo pragnęły jej pomóc. Jedna spostrzegła, że wjechały na drogę pośród lasu. Było to idealne miejsce do ucieczki. Justyna obserwowała porywaczy i miała ostrzec pozostałe, w razie nieprzewidywanych ruchów. Kasia i Katrin pomagały się wspiąć Alicji, dlatego obie przykucnęły i pomogły najmłodszej wejść na ich ramiona. z trudem otworzyła okno na całą szerokość. Furgonetka była dosyć stara, dlatego również wszystkie drzwi i okna nie były najłatwiejsze w obsłudze. Gdy wszystko się udawało, a Alicja znajdowała się już na dachu, odwróciła swój wzrok do środka, a Katrin wypowiedziała ostatnie słowa do dziewczyny: PAMIĘTAJ, NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ, MY ZAWSZE BĘDZIEMY PRZY TOBIE., dwie łzy spłynęły po policzku Alicji. Wiedziała, że choć bardzo nie chciała zostawiać dziewczyn, musiała to zrobić. Przetarła oczy, po czym zeskoczyła.
Alicja znalazła leśną dróżkę, po której biegła około dwie godziny. Po tym czasie dotarła do leśniczówki gdzie zadzwoniła na policję, do Mike’a oraz do rodziców. Ku jej zdziwieniu, kiedy wszyscy przyjechali na miejsce, jej rodzice byli w stu procentach trzeźwi, a Mike powiedział, że nie pili od czasu jej porwania. Po krótkiej rozmowie przeprowadzonej z nimi, obiecali jej że już nigdy nie spożyją ani kropli alkoholu oraz powiedzieli, że zapiszą się na terapię. Kamień spadł z serca Alicji. Po długich poszukiwaniach policja odnalazła wreszcie furgonetkę oraz nowe miejsce przetrzymywania kobiet. Alicja i jej rodzina dostali informację, że zdołano aresztować porywaczy i teraz czeka ich proces sądowy, jednak policja nie odnalazła na miejscu żadnej z opisanych kobiet.
Pot, Krew i Łzy - czyli Kasia u dentysty
Nie ma dla dziecka nic straszniejszego niż dentysta, a przynajmniej z takiego założenia wychodziła mama Kasi -Bogusia, która siedziała właśnie z córką w poczekalni u stomatologa dziecięcego. Zwykle podczas czekania na wizytę znudzeni rodzice latają oczyma po ilustracjach na ścianach, plakatach i innych elementach bądź co bądź konserwatywnego wystroju . Bogusia zdążyła się już napatrzeć na cukierkowe malunki na ścianach przychodni, gdyż w tym tygodniu była tu trzeci raz. Dwie poprzednie wizyty spełzły na niczym, gdyż mała uparta Kasia nie dała sobie nic zrobić. W normalnej sytuacji kobieta odpuściłaby sobie i przyszła z córką na kolejny termin na kontrolę, ale sytuacja była beznadziejna.
Mama naturalnie zabrałaby swoją córkę do stomatologa wcześniej, ale Kasia nie zawiadomiła jej zawczasu, i gdyby nie twarz małej dziewczynki, to Bogusia o złym stanie zdrowia swojej córki nie wiedziała by jeszcze długo. Tym co zdradziło Kasię był jej opuchnięty i zaczerwieniony policzek. Dziewczynka, kiedy mama w końcu zauważyła, oczywiście w pierwszej chwili zaprzeczyła jakoby coś jej było, a podczas jazdy samochodem próbowała przekonać mamę że wizyta u stomatologa jest niepotrzebna, jednak na Bogusi jej zawodzenie nie robiło wrażenia. Jechała ona dzielnie a przyświecało jej dobro własnego dziecka. Kiedy już u specjalisty okazało się że ząb trzeba wyrwać Kasia nie była szczególnie przejęta, bo przecież zęby mleczne powinny wypadać. Nerwowo zaczęło robić się kiedy stomatolog zaczął przygotowywać zastrzyk znieczulający. Dziewczynka zorientowała się co się święci dopiero kiedy dobrze przyjrzała się, co też dentysta przystawia jej do twarzy. Natychmiast podskoczyła na fotelu, przez co bogu ducha winny dentysta przejechał jej igłą po dziąśle. Dziewczynka tamtego dnia opuściła gabinet z piskiem niezadowolenia i maścią na opuchliznę. A to był dopiero poniedziałek.
Wtorek zleciał szybko i niewinnie oprócz niepokojącego faktu że buzia dziewczynki spuchła bardziej a dziewczynka zaczęła się skarżyć na ból zęba i rany w dziąśle podczas jedzenia. Bogusia nie miała wyjścia i jako odpowiedzialna mama zapisała dziewczynkę na kolejny dzień do dentysty, na najwcześniejszą godzinę.
Środa okazała się być początkiem koszmaru. Kobietę obudził krzyk jej dziecka, a w zasadzie to płacz. Przez noc dziewczynce spuchły dziąsła i zaczęły niemiłosiernie boleć, przez co Bogusia postanowiła że Kasia nie pójdzie do szkoły, za to od razu pojadą do dentysty. Dziewczynka bez przerwy trzymała się za policzek. Robiła tak w domu, w aucie i na ulicy kiedy szły do kliniki. Kobieta czuła się dumna z siebie, że tak szybko zaradzi boleściom swojej córki. Jakież było jej zdziwienie kiedy Kasia po zobaczeniu kliniki przestała płakać a w środku stwierdziła, że już ją nic nie boli. Zdezorientowana Bogusia stwierdziła, że tak czy inaczej miały dzisiaj umówioną wizytę, więc po prostu poczekają chwilę na swoją kolej. Kasia z minuty na minutę najpierw zaczęła się stresować, a potem bać, a kiedy przyszła jej kolej nie weszła nawet do gabinetu. Mama Kasi zdenerwowana zachowaniem córki wróciła z nią do domu, gdzie Kasię znowu zaczęło boleć. Tym razem Bogusia usiadła na łóżku dziewczynki i zapytała ją szczerze czy boi się zastrzyku. Mała dziewczynka odparła, że sam zastrzyk jej nie rusza, ale wielkość igły. Kasia wyznała mamie, że bardzo boi się tego zabiegu odkąd zobaczyła tą strzykawkę z ogromną igłą. Bogusia wiedząc że nie ma innego wyjścia wytłumaczyła spokojnie córce, że nie ma innego wyjścia oraz zaczęła tłumaczyć córce że prawie nic ją nie zaboli, bo igła jest może i długa, za to cieniutka i dzięki temu zastrzykowi nie będzie nic czuła. Żadnego bólu.
"Musisz po prostu być dzielna przez minutę, a potem już będzie z górki"
Kasia trzymając się za policzek milczała chwilę, po czym poprosiła mamę aby jutro znowu pojechać do dentysty. Bogusia po tonie i spojrzeniu córki poczuła, że ta jest gotowa, a jej zostało jeszcze trochę cierpliwości na kolejną wizytę.
W końcu nastał czwartek i wracamy myślami do poczekalni. Kolorowe plakaty, malunki, niemiły sterylny zapach w powietrzu i Bogusia z Kasią, które są tutaj trzeci raz w tym tygodniu. Kasia, jako jedyna ze wszystkich dzieci w poczekalni nie wierciła się nerwowo. Trzymając się jedną rączką za policzek a drugą za rękę swojej mamy czekała dzielnie na swoją kolej. Bogusia zaprowadziła nerwowo dziewczynkę do gabinetu i stresując się aby ta znowu nie wystraszyła się cały czas trzymała ją za rękę. Tym razem, chwała bogu, Kasia przyjęła zastrzyk spokojnie, bez niepotrzebnych ruchów, a reszta zabiegu minęła jej szybko i bezboleśnie.
Kiedy obie wracały do domu Kasia nadal miała spuchnięty policzek, a Bogusia dumna ze swojej małej dziewczynki pierwszy raz w tamtym tygodniu odetchnęła z ulgą. Od tamtej pory Kasia nie ulegała już tak często irracjonalnemu strachowi o błahostki i stała się nad wyraz odważną i pewną siebie osobą.
A morał z tej bajki jest krótki i każdy powinien go znać
że w sumie na naszym świecie nie ma czego się bać.
Prawdziwy strach
Nie, nie wierzę w to! Gdzie ja jestem? – wołałem.
Cofnijmy się o kilka godzin. Był słoneczny poranek, a ja jak zwykle miałem iść na spacer z psem.
-Wyjdę z psem, zrobię zakupy… I cały dzień dla mnie! - ucieszyłem się.
Obszedłem z psem park nieopodal mojego domu.
-No! Rex! Rób swoje i wracamy.
Po sprzątnięciu psich odchodów wróciłem do domu.
-Piotrek, przedpokoju na stołku leży lista zakupów! Leć szybko, bo obiad muszę zrobić!
-Dobra mamo!
Starannie pogłaskałem Rexa, wziąłem pieniądze i torbę. Wsiadłem na rower i pojechałem na miasto. Naprawdę nie chciało mi się robić tych zakupów. Wolałem cały dzień spędzić przed komputerem na jakichś serialach czy grach.
-Tylko te głupie zakupy i laba – pomyślałem.
Gdy dojechałem na miejsce, przypiąłem rower i wszedłem do sklepu. Przeczytałem listę zakupów.
-Ja nie mogę! Dziś spaghetti na obiad! Ale czad!
Wybrałem makaron, po czym poszedłem po ulubiony sos I mięso. Przy kasie zauważylem mężczyznę, który przebiegał I, gdyby nie to, że odskoczyłem, potrąciłby mnie. Zapłaciłem, odpiąłem rower i pojechałem. W połowie drogi miałem nieprzyjemny incydent. Ktoś wjechał we mnie od tyłu, przez co złapałem gumę I przewróciłem się. Uderzyłem głową w asfalt. Straciłem na kilka sekund przytomność. Chwilę dochodziłem do siebie.
-Co się dziś dzieje! Najpierw to w sklepie, a teraz to! – powiedziałem, rozcierając guza na czole.
Zajrzałem do torby z zakupami. Na szczęście nic nie ucierpiało.
Ale zauważyłem coś dziwnego, co wydało mi się znajome. Była tam kartka, na której był Saturn z dwoma Słońcami.
-Ten mężczyzna w sklepie miał to wytatuowane na ręce! - zdziwiłem się
Uznałem to za zbieg okoliczności. Przez resztę drogi prowadziłem rower i marudziłem na osobę, która mnie tak urządziła. końcu dotarłem na miejsce. Odstawiłem rower i zapukałem do drzwi, ale nikt mi nie otworzył.
-Pewnie mama sprząta na górze – pomyślałem.
Zauważyłem, że drzwi są otwarte. To był pierwszy moment, w którym zacząłem się bać. Otworzyłem drzwi i krzyknąłem:
-Mamo! Mamo, jesteś tu?!
Nikt mi nie odpowiedział, więc wszedłem dalej.
-Halo, jest tu kto? - odpowiedziała mi cisza.
Otworzyłem drzwi do swojego pokoju. Wtedy przeżyłem prawdziwy szok. Na ścianie widniało grafitti. Dokładnie, przedstawiało ono Saturna z dwoma Słońcami.
Nie zdążyłem nawet tego dokładnie obejrzeć, a coś mnie ugodziło w głowę.
Po otworzeniu oczu nadal patrzyłem na Saturna I na dwa Słońca. To, co teraz powiem, może wydawać się głupie, ale patrzyłem na prawdziwego Saturna i dwa Słońca na niebie. Dookoła mnie nie było ścian, lecz bujna dżungla. Chciałem zacząć krzyczeć z emocji, które były efektem nagłego rozwoju sytuacji, ale nie umiałem wydać dźwięku.
-To nie może być rzeczywistość. Zaraz się obudzę, prawda?!
I tak dochodzimy do momentu, w którym się znajduję. Musiałem chwilę pomyśleć, co zrobić dalej? Postanowiłem, że najbezpieczniej będzie się nie ruszać z miejsca i czekać na ewentualną pomoc. Czekałem jakieś 2 godziny i nic się nie działo.
-To nie ma sensu! Jestem w jakimś innym wymiarze, a żadna pomoc nie nadejdzie! - wołałem.
Nie wiem, co mnie podkusiło, ale postanowiłem zagłebić się w dżunglę. Po kilku minutach marszu między krzaczorami zdałem sobie sprawę, że nie wiem skąd przyszedłem.
-No to świetnie! - zdenerwowałem się.
W tym momencie zemdlałem. Naprawdę się wtedy przestraszyłem. Pomyślcie sobie. Planujecie spędzić zwykły szary dzień, a tu się okazuje, że za kilka godzin jesteście w bujnej dżungli, w jakimś innym wymiarze, nie wiadomo jak daleko od domu. A w dodatku nagle jakiś głos do was przemówił. Szybko się ocknąłem i zobaczyłem przed sobą psa. Dokładnie był to mój Rex.
-Rex! Jesteś tutaj! W domu cię nie było, a już się tak martwiłem.
Po chwili zdałem sobie sprawę, że pies do mnie coś powiedział.
-Chyba już do reszty zgłupiałem – stwierdziłem.
-Ja tam myślę, że nie do końca, bo nie zdarzyła ci się jeszcze jedynka! - zaszczekał Rex.
-O rany! Rex, jakim cudem mówisz?
-Ja przecież zawsze mówię. Co ty jakiś głuchy jesteś?
W tym momencie przez krzaki przebiegło jakieś małe stworzonko, mówiąc:
-Chyba czas na obiadek. Przebiegnę się do świątyni.
Rozumiałem wszystko, co do mnie mówią zwierzęta. Byłem zdezorientowany, a zarazem podekscytowany.
-Chyba rozumiem! Tutaj zwierzęta i ludzie się rozumieją! Ale zrobię test, czy działa to w drugą stronę. Rex, w co grałem wczoraj?
-Chyba w tych piłkarzy na konsoli. Nie za bardzo wiem, jak to się nazywa, ale chyba trzeba trafić piłką do tych prostokątów z siatkami – Rex znał pojęcie „prostokąt”.
-Super! Teraz się rozumiemy! Ale nie wiem, co zrobimy sami tutaj, skoro zbliża się noc? Zakładam, że tu też jest dzień i noc.
-Ja też nie mam pojęcia - odszczekał kundelek.
-Jestem też strasznie głodny, a ty?
-Piotrek, pamiętasz tamto zwierzątko w chaszczach? Też je zrozumiałem. Mówiło coś o jakiejś świątyni i jedzeniu. Biegło chyba w tamtą stronę, o ile mnie węch nie myli - powiedział kundelek, węsząc.
-Racja – pomyślałem.
- Ruszajmy!
Przedzieraliśmy się przez bujną dżunglę, spotykając po drodze rozmaite stworzenia, które nie istnieją na Ziemi. Po pewnym czasie dostrzegłem coś.
-Tam, między gęstymi krzewami jest wyraźnie wyryta ścieżka! - zdziwiłem się.
-I coś mi się wydaje, że właśnie poczułem wyraźny zapach zwierzątka, które spotkaliśmy.
Zaczynało się powoli robić ciemno. My nadal przedzieraliśmy się przez dżunglę. Po kilku zakrętach ścieżki zobaczyliśmy coś na kształt ogromnej starej piramidy. Znajdowała się między drzewami.
-O kurczę! - pisnął Rex.
-To zapewne ta świątynia! Wygląda na bardzo starą.
I miałem rację, ponieważ w wielu miejscach były dziury, pęknięcia i cała była obrośnięta mchem, bluszczami i innymi rozmaitymi roślinami niespotykanymi na Ziemi. Obeszliśmy ją dookoła w poszukiwaniu wejścia.
-Piotrek! Mam jakąś dziurę!
-Rzeczywiście! Na tyle duża, by się zmieścić i wejść do środka!
Wślizgnęliśmy się do środka. Oprócz zniszczonego wnętrza dostrzegliśmy światło dobiegające zza rogu.
-Rex! Tam ktoś jest – szeptałem.
-Wychylę się i zobaczę - szczeknął cicho kundelek.
Patrzyłem, jak piesek skrada się po cichu. Po chwili wychylił się odrobinkę za róg.
-Spokojnie, tam nikogo nie ma! - szepnął psiak.
-To wejdźmy – powiedziałem, rozglądając się uważnie po dziwnych komnatach.
W tym pomieszczeniu światło dobiegało z jedynego przedmiotu. Z koszyka przykrytego obrusem, który stał na środku. Podeszliśmy do niego. Rex już miał ściągnąć obrus łapką, ale powstrzymałem go.
-Rex! A jeśli to coś groźnego?!
-Przepraszam, z wrażenia zapomniałem.
Na dworze zrobiło się już całkowicie ciemno i zimno. Nie mieliśmy wyboru.
Strach to znienawidzone przez ludzi uczucie. Ja w tym dniu najadłem się go więcej niż w całym moim życiu. Teraz, po otworzeniu koszyka, wywołały go we mnie znajdujące się w środku Saturn i dwa Słońca. Unosiły się nad dnem koszyka i emitowały światło. Zemdlałem. Po ocknięciu się (już którymś z rzędu w tym dniu) przed oczami zobaczyłem ulicę. Nie była to inna planeta niż Ziemia. Rozpoznałem znajome miasto. Zajrzałem do torby z zakupami, ale nie zobaczyłem tam Saturna z dwoma Słońcami, lecz moje zakupy.
-Czyli to wszystko to był sen? - spytałem samego siebie na skraju załamania nerwowego.
Podniosłem się i poprowadziłem rower ze złapaną gumą. Dotarłem do domu. Rzuciłem rower na trawnik. Szybko podbiegłem do drzwi i zapukałem. Otworzyła mi mama.
-Wróciłeś! Już się martwiłam. Ale skąd ten guz?!
-Długa historia, mamo... - westchnąłem wykończony.
-Daj mi zakupy i idź się trochę ogarnąć - rzekła moja mama.
Wszedłem do przedsionka, zdjąłem buty. Nagle poczułem coś dziwnego. Zdawało mi się, że ktoś jest w moim pokoju. Wszedłem tam. Nikogo nie było, a okno było otwarte na oścież. Wyjrzałem przez nie i ujrzałem odjeżdżającego mężczyznę. Był to ten sam człowiek co w sklepie, na ulicy i w moim domu.
-Czemu się wkradłeś do mojego domu!? Kim jesteś i co to wszystko znaczy!? – krzyczałem.
Ale to było na nic. Już zniknął za rogiem. Zamknąłem okno i rzuciłem się na łóżko. Leżałem w bezruchu, patrząc się na sufit. Nagle usłyszałem ciche piszczenie dobiegające spod łóżka. Zerwałem się wystraszony na równe nogi. Zobaczyłem pod łóżkiem Rexa z kopertą w buzi. Po wyściskanu go zdałem sobie sprawę, że go nie rozumiem. Wyjąłem ostrożnie kopertę. Otworzyłem ją i zacząłem czytać. “Szanowny graczu, dziękujemy za udział w teście gry i jako nagrodę ofiarujemy Panu drobiazg, który znajduje się w pana biurku. Proszę także przekazać szczególne podziękowania dla swojego partnera w grze. Dla niego nagroda znajduje się w jego koszyku.”
-Co to znaczy!? - zdziwiłem się.
Wstałem, zajrzałem do szuflady w biurku i przeżyłem szok. Była cała w banknotach. Widziałem jedynki i zera. Pobiegłem także do koszyka Rexa, w którym spał i ujrzałem cały stos karmy najwyższej jakości, zabawek, kości i wiele innych przysmaków dla psa.
Rex wyglądał na zadowolonego. Ja chyba też.
San Gimignano
Dzień w Anglii był wyjątkowo pochmurny, a intensywny deszcz uderzał rytmicznie o szybę jednego z małych londyńskich domków. Rytmicznie i jakże nieprzerwanie. Jakby nie było temu końca. Kap… kap… kap… Zwariować można!
Kiedyś Elio w taką pogodę zazwyczaj grywał na pianinie, a obok siedziała Alice, jego muza, pierwsza i (jak myślał) jedyna miłość jego życia. To dla niej grał naprawdę piękne utwory. I tak każdy dzień spędzali razem. Każdy pochmurny i każdy słoneczny dzień, w lato i w zimę. Wydawałoby się, że ta para była dla siebie stworzona. W końcu mieli wspólne zainteresowania, wspólne tematy do rozmów i mieli podobne poglądy.
Jednakże pewnego dnia wszystko się zmieniło. Wystarczyła błahostka, urażona duma i już. Nie ma co roztrząsać. Banał, jakich wiele. Każde z nich poszło swoją drogą, zajęło się swoimi sprawami. Oboje ostatni raz widzieli się właśnie w tym typowo angielskim domku, w którym spędzali najwięcej czasu. W małym salonie, pozornie zagraconym przez pianino, które sprawiało, że było tam przytulnie. Wtedy, w ponury listopadowy wieczór ostatni raz rozmawiali ze sobą. Dwukrotnie i zgodnie wypowiedziane „Żegnaj” zmieniło życie obojga „zakochanych na zawsze”.
Tak więc był zimny i deszczowy poranek w Londynie. Elio zatrzymał się w pobliskiej kawiarni. Pił ciepłą kawę, wyglądając przy tym przez okno, obserwując przechodzących ludzi. Ten budynek był dla chłopaka jednym z jego bezpiecznych miejsc, w których czuł się dobrze. Taki azyl, który każdy powinien mieć. Tutaj też poznał Alice. Weszła pewnego dnia w ciemnoczerwonym płaszczu i bezczelnie zażądała, by zszedł z „jej” kawiarnianej kanapy, bo to „jej” kanapa i tylko „ona na niej może siedzieć i myśleć”, a właśnie „musiała pomyśleć”. Teraz przypomniał sobie ich spotkanie. Chłopak zamyślił się, nawet nie zauważając, że przestało padać. Po latach brakowało mu dziewczyny, jej uśmiechu, jej głębokiego spojrzenia, jej ciepłego głosu. Brakowało mu jej całej. Jej bezczelnej pewności siebie połączonej z delikatną troską o wszystko, nawet o mrówkę, która szła nie w tę stronę… Mimo wszystko uważał, że już wychodzi na prostą. Tak sądził, ale tak nie było. Cały czas tkwił w tym samym miejscu, w którym się znalazł w momencie rozstania. To miejsce miało nazwę Pustka Wielka. Nagle przez chwilę pomyślał sobie, że może uda mu się znaleźć Alice. Ale szybko z tego rezygnował, w końcu nie wiedział, gdzie jest, a na wszystkich portalach ją zablokował, by nie wracać do złych wspomnień. Z perspektywy czasu był dumny z tego, co zrobił. Był dumny z tego, że podjął się jakże ciężkiego wyzwania wyrzucenia miłości za próg swego serca. Myślał, że pójdzie jak ze wszystkim. Szybko, łatwo… Nie przypuszczał, że był to dopiero początek jego przygody. Przygody w podążaniu za… miłością.
W końcu przez wiele dni chłopak starał się domyślać, gdzie może być jego ukochana. Może przeprowadziła się w jakiś zakątek Wielkiej Brytanii? A może uciekła ze swoim nowym partnerem? Elio był pogrążony w dociekaniach. Niczym Sherlock Holmes doszukiwał się wszystkich potrzebnych i korzystnych informacji na temat obecnego miejsca, w którym znajduje się Alice. Znajomi podpowiadali, żeby do niej napisał, jednak on odmawiał. Chyba z powodu obrazy na samego siebie za głupią decyzję. I tak mijały dni i tygodnie, znajomi przestali w końcu pomagać chłopakowi, a on sam tracił wiarę w to, że kiedykolwiek zobaczy „swoją’ ukochaną.
Siedząc w swoim londyńskim azylu, Elio starał się odprężyć, grając w myślach jeden ze swoich utworów na pianinie. W pewnym momencie olśniło młodzieńca. Przecież Alice może być w San Gimignano w Toskanii! Dziewczyna mówiła o miejscu “jak z bajki”. Chłopak intensywnie zastanawiał się nad podróżą do malowniczej wioski, mając w głowie najczarniejsze scenariusze. W końcu pomyślał, że nie ma czego się bać, przecież znają się doskonale. Elio wyszedł z kawiarni, bez zastanowienia kupił bilet na samolot do Rzymu, a stamtąd pociągiem do San Gimignano.
Nadszedł dzień wyjazdu. Piękne Włochy powitały go promiennym słońcem. Elio, zapominając o swojej misji, zdążył zwiedzić Rzym, który zainspirował chłopaka do wgłębienia się w jego historię. W mieście spędził jeden dzień, jedząc pyszne potrawy i rozmawiając z pełnymi optymizmu ludźmi. Przez jakiś czas wydawało mu się, że Włosi są o wiele bardziej żywiołowi niż Anglicy i wcale się nie mylił. Jednak wszystko, co dobre, szybko się kończy. Młodzieniec wsiadł do pociągu, czekając z niecierpliwością na koniec podróży. Chciał się znaleźć w Toskanii.
Podróż była długa, ale Elio tego nie odczuwał. Po pięciu godzinach drogi w końcu znalazł się w malowniczej wiosce, o której mówiła mu Alice przed laty. San Gimignano zrobiło na chłopaku wielkie wrażenie. Czworokątne wieże czy kamienne domki zbudowane jeszcze w średniowieczu tworzyły klimat zamierzchłej epoki. W tym momencie Elio zrozumiał, dlaczego to akurat w tym miasteczku Alice chciała spędzić resztę swojego życia. Bardzo ta urokliwa mieścina pasowała do charakteru Alice. Podziwiając to miejsce, młodzieniec rozmawiał z mieszkańcami. Od nich mógł dowiedzieć się najwięcej na temat tego pięknego miejsca. Niektórych pytał o Alice, jednak nie otrzymał żadnych informacji, gdyż sam opis wyglądu pięknej dziewczyny nie wystarczył, a Elio nie miał żadnego zdjęcia przy sobie.
Po kilku dniach pobytu w mieście, za poleceniem mieszkańców, wybrał się do najlepszej kawiarni w okolicy. W progach lokalu powitała go ciepło właścicielka, która od razu przyjęła zamówienie. Elio usiadł przy stoliku, czekając cierpliwie na swoją kawę. W tym czasie przeglądał wiadomości od znajomych i rodziny, a także zdjęcia w mediach społecznościowych. Po kilku minutach na szczęście odłożył telefon, a po chwili jego oczy zabłysnęły. Niedaleko swojego miejsca zauważył dziewczynę przypominającą Alice. Tak! To była ona. Młodzieniec szybko wstał i z niepewnością w głosie zapytał:
- Czy mógłbym się dosiąść? Muszę tu usiąść, bo muszę pomyśleć, a tylko tu mogę to zrobić.
Dziewczyna z roztargnieniem przytaknęła, nie patrząc nawet na chłopaka. Była zajęta kawą i ciastkiem. To był w tym momencie jej świat.
- Znamy się w ogóle? – zapytała w końcu dziewczyna, odkładając przy tym serwetkę, ale nie patrząc na jakiegoś intruza.
- Myślę, że tak... Ale jeżeli...
Dziewczynę olśniło. Przez chwilę się nie odzywała. Podniosła wzrok. W końcu przemówiła:
- Elio? Co ty tu robisz? - zapytała z drżeniem w głosie.
- Szukałem cię. I w końcu znalazłem.
Po policzkach Alice zaczęły płynąć łzy. Chłopak szybko zareagował, łapiąc dziewczynę za jej twarz i delikatnie ocierając krople, które przypominały małe diamenciki. Uśmiechnął się do niej i objął ją. Zaczął opowiadać o tym, jak i dlaczego się tu dostał. Śmiechom nie było końca, oboje wracali do wspomnień.
Zapytacie teraz, czy wrócili do siebie... Oczywiście, że tak! Elio postanowił sprzedać swoje pianino, a następnie dom, by móc zamieszkać razem z ukochaną w Toskanii. Chłopak dojrzał, a jako dojrzały mężczyzna nigdy nie żałował decyzji, którą podjął. Nie bał się podążyć za miłością...
Strach ma wielkie oczy
Pewnego, ponurego, grudniowego dnia, umówiłem się ze znajomymi w parku o godzinie osiemnastej. Mieliśmy spotkać się przy bramie głównej. Po szkole prędko wróciłem do domu i zacząłem się szykować do wyjścia. Mieszkałem trochę daleko od umówionego miejsca, więc musiałem wcześniej wyjść, aby zdążyć. Gdy dotarłem do bramy, byli już wszyscy: Antek, Olek i Kamil. Weszliśmy do parku i kierowaliśmy się w stronę pobliskich łąk. Jak zawsze, rozpoczęliśmy nasze ulubione „straszne historie”. Po drodze dołączyły do nas dwie koleżanki z klasy. Wraz z dołączeniem dziewczyn nasze opowieści rozkręcały się coraz bardziej. Rozmawialiśmy o horrorach, scenach grozy i tajemniczych miejscach.
Nagle zerwał się ostry wiatr, drzewa wyginały się we wszystkie strony, ptaki nie potrafiły zlecieć na ziemię. Ujrzeliśmy jakieś tajemnicze światła i blaski z nieba. Słyszeliśmy przy tym dziwne huki i trzaski. Postanowiliśmy, że pobiegniemy szybko na krańce parku, gdzie niedawno odkryliśmy bunkier. Po drodze mijaliśmy roztrzęsionych, zakrwawionych ludzi. Czuliśmy przerażenie, nasze ciała oblał zimny pot. Gdy byliśmy już bardzo blisko, usłyszeliśmy strzały i wybuchy. Natychmiast wskoczyliśmy do ukrycia i czekaliśmy w bezruchu na rozwój sytuacji. Wiatr przez dziurki w ścianach wytwarzał świsty. Z oddali było słychać krzyki i nawoływania.
- Olek, wiesz co to może być?- spytałem szeptem.
- Nie wiem, ale to coś strasznego!- odpowiedział.
- Chłopaki, weźcie coś zróbcie - powiedziały drżącym głosem dziewczyny.
Nagle wszyscy umilkli, gdyż usłyszeliśmy zbliżające się kroki i tupanie. W naszą stronę kierowali się jacyś ludzie w mundurach z bronią. Mówili w języku, którego nie rozumieliśmy, tylko co jakiś czas pojawiały się polskie słowa. Całe szczęście gromada ludzi przebiegła obok okienka w bunkrze.
- To wygląda jak jakaś wojna- powiedział z przerażeniem Kamil.
- Dobrze, że nas nie zauważyli. Byłoby już po nas - odetchnął Antek.
W naszych głowach pojawiały się najgorsze myśli, czuliśmy bezsilność, wiedzieliśmy, że może to się źle skończyć. Nagle rozbrzmiały głośne syreny. Stwierdziliśmy, że nie możemy tak bezmyślnie czekać i dwie osoby muszą wyjść i zorientować, co się dzieje. Nikt nie był chętny, więc zrobiliśmy głosowanie. Większość głosów padła na mnie i Kamila. Mimo tego, iż nasze nogi były jak z waty a nasze serca biły bardzo mocno, wyszliśmy na zewnątrz. Na początku nie było źle, dopóki nie zobaczyliśmy kolejnych uciekających ludzi. Natychmiast schowaliśmy się w krzaki i patrzyliśmy na to wszystko z ukrycia.
- Co tu się wyrabia?!? - powiedział Kamil donośnym, lecz pełnym lęku głosem.
- Nie wiem, bardzo się boję. Myślałem, że to będzie zwyczajne wyjście, a tu takie coś -
- zadrżałem
- Uważaj, ktoś się zbliża! – wybełkotał
To byli dwaj mężczyźni, którzy szli spokojnym krokiem i swobodnie sobie rozmawiali, jednak nie usłyszeliśmy o czym. Skądś kojarzyłem twarz jednego z nich. Wydawało mi się jakbym go już kiedyś widział. Postanowiliśmy, że wrócimy do reszty i opowiemy o wszystkim. W drodze powrotnej spostrzegliśmy w oddali coraz większe tłumy ludzi. Gdy doszliśmy do bunkru, nikogo tam nie zastaliśmy. Antek i dziewczyny zaginęli. Pierwsza nasza myśl dotyczyła porwania. Szliśmy dalej z nadzieją, że ich odnajdziemy. Wszelkie dziwne i przeraźliwe odgłosy nagle ucichły. Nasz lęk odrobinę zmalał, jednak nadal największym naszym zmartwieniem było zaginięcie znajomych. Po około godzinie ciągłego szukania, zrobiło nam się bardzo zimno. Niestety poddaliśmy się. Zaczęliśmy kierować się w stronę głównej bramy, z wielkim niepokojem i strachem, bo wiedzieliśmy, że w każdej chwili ci nieznajomi mogą nas zaatakować. Na skrzyżowaniu dwóch ścieżek zobaczyliśmy z Kamilem Antka i dziewczyny, którzy byli prowadzeni przez kilku wysokich mężczyzn w mundurach. Nagle zostaliśmy oślepieni blaskiem lamp, przetarliśmy oczy i ujrzeliśmy wokół kamery. Zaczęliśmy powoli domyślać się, co to za wydarzenie. Poczuliśmy ulgę, tak jakby kamień spadł nam z serca. Jednak nadal z niedowierzaniem krzyknęliśmy:
- Szukaliśmy was!!!
- Spotkali nas ludzie, zobaczyli nasze przerażenie i wszystko wytłumaczyli - odpowiedzieli z ulgą.
- O co tu z tym wszystkim chodzi? – nie ukrywałem zdziwienia.
Okazało się, że na terenie parku odbywają się nagrania do filmu o wojnie w Rosji. To właśnie dlatego nie rozumieliśmy języka, jakim się posługiwali. Podobno od kilku dni było ogłoszenie na tablicy przy wejściu o planowanych nagraniach i zakazie wstępu, ale nikt z nas nie dojrzał tej informacji.
- Nic takiego nie widziałem!- krzyknąłem, czując nadal delikatny niepokój.
- To pójdźcie za mną! - powiedział donośnym i stanowczym głosem jeden z mężczyzn.
Zaprowadził nas do głównego wejścia i wskazał tablicę z informacjami. Poczuliśmy wstyd , ale wtedy wszystko nam się rozjaśniło. Te wszystkie dźwięki, alarmy, tłumy ludzi, strzały i wybuchy, a także blaski i wiatry, były wywołane przez dwa helikoptery. Wiedziałem już teraz, skąd kojarzyłem niektóre osoby. Byli to aktorzy. Mężczyźni ostrzegli nas, abyśmy następnym razem zwracali uwagę na tablice z informacjami i kazali nam wracać do domu. Wraz ze znajomymi niejednokrotnie wracaliśmy wspomnieniami do tych niezapomnianych chwil, pełnych grozy. Doświadczyliśmy tego, iż „strach ma wielkie oczy”. Nasza wyobraźnia sprawia, iż wymyślamy sobie najgorsze scenariusze, nie jesteśmy w stanie racjonalnie oceniać sytuacji, wtedy też nasz lęk narasta, a fantazja buzuje.
Za kilka dni zobaczyliśmy film w telewizji, w którym w pewnych momentach nas widać w bunkrze, czy też wśród krzaków. Tym razem zareagowaliśmy śmiechem, ale nigdy nie zapomnimy, co wtedy czuliśmy...
Tajemnica rodziny X
Mniej więcej dwa miesiące temu, na nasze osiedle wprowadziła się dziwna rodzina.
Rzadko kiedy ktoś widział jej członków, wydawałoby się, że nie wychodzili ze swojego domu, a wśród sąsiadów chodziły plotki na ich temat. Na przykład pani Krajewska rozpowiedziała:
- To na pewno jakieś potwory, kiedyś w telewizji słyszałam, że gdzieś na Mazurach tak było... No uwierzcie!
Podobno widziała, że po ich domu ktoś chodzi całe noce, a na podwórku kręcą się jakieś stwory o różnych kształtach. Wielu myślało: „W końcu to pani Basia, ona zawsze ma rację, coś na pewno w tym jest”. Była najstarszą mieszkanką, przeżyła swoje, ludzie twierdzili, że ma życiowe doświadczenie.
Byłbym w stanie w to uwierzyć, gdybym był w podeszłym wieku, ale nie należałem do tego pokolenia. Nie miałem pojęcia, skąd sąsiadka wytrzasnęła te informacje i jak udawało jej się wciskać ten kit innym. Według mnie, miała po prostu bujną wyobraźnię! Nienawidziłem plotkować, a na naszym osiedlu często krążyło mnóstwo pogłosek. Głównie wymyślonych przez słynną panią Barbarę. Kiedyś nawet rozpowiedziała, że moja mama jest śmiertelnie chora.
Po jakimś czasie, jedyną osobą, która zaczęła wychodzić z domu tamtych ludzi była ich córka - zapisali ją do tutejszej szkoły. Była mniej więcej w moim wieku, mijałem ją czasami na korytarzu, chodziliśmy tymi samymi drogami. Któregoś dnia zacząłem nawet z nią rozmawiać. Miała na imię Zuza i była naprawdę miła. Codziennie wracaliśmy razem ze szkoły, mieliśmy wspólne tematy, między nami nigdy nie zalegała cisza. Z każdym dniem poznawaliśmy się coraz bardziej, kilka razy próbowałem zaprosić ją do siebie, ale niestety, ciągle odmawiała. Jednak dogadywaliśmy się, więc całkowicie odrzuciłem założenia starszej sąsiadki.
Pewnego dnia doszły do nas informacje, że z naszego sąsiedztwa, w jedną noc, zaginęło kilka osób. Byłem tym bardzo zdziwiony. Nigdy nie słyszałem o takim przypadku w naszej okolicy. Pani Basia znalazła okazję i już zdążyła wymyślić kolejną plotkę: „To na pewno ta nowa rodzina! Wiedziałam, że trzeba na nią uważać!" - ciągle, w kółko powtarzała to samo. Oczywiście, nie wierzyłem jej. W dodatku córka tych państwa była moją znajomą!
Po tych zdarzeniach policja zaczęła przesłuchiwać wszystkich mieszkańców po kolei. Jak można było się spodziewać, pani Krajewska przedstawiła swoje podejrzenia. Nie muszę nawet mówić, kogo oskarżyła.
Kiedy policjanci przyszli do mnie, oczywiście pytali o nową rodzinę. W końcu słowa pani Basi były w naszej okolicy traktowane jak święte. Odpowiedziałem szczerze, że mam dobre relacje z ich córką. Wypytywali o szczegóły, powiedziałem wszystko, co wiedziałem, ale funkcjonariusze zdecydowanie nie byli tym usatysfakcjonowani.
Wydawałoby się, że będzie po wszystkim, ale policja nic nie ustaliła. Uznałem to za bardzo podejrzane, niemożliwe było to, że ktoś rozpłynął się w powietrzu, a specjaliści nie znaleźli żadnych śladów. Ludzie stopniowo zaczęli zaszywać się w domach, byli przestraszeni i nie czuli się bezpiecznie we własnym kącie. Nic dziwnego, ja sam wychodziłem coraz mniej. Przynajmniej starałem się wtedy skupić na nauce.
Po kilku dniach zniknęła… pani Barbara. Wszyscy odczuli pustkę, a nawet smutek. Nie wiadomo, co się z nią stało, a policja nadal nic nie wywnioskowała. Jednak coraz więcej mieszkańców zaczęło podejrzewać "rodzinę potworów" - jakby to powiedziała pani Krajewska. - Mogłaby być dla nich niebezpieczeństwem – wnioskowali. - To logiczne, że przybysze pozbyli się niewygodnej przeszkody.
Mimo to, ja nadal nikogo nie chciałem osądzać.
Około godziny 23, tydzień po zniknięciu pani Krajewskiej, musiałem wyjść na dwór, aby wpuścić do domu mojego psa. Kiedy już miałem wchodzić na schody, które prowadziły do drzwi wejściowych, poczułem, że ktoś łapie mnie od tyłu, potem doleciał do mnie dziwny zapach i… wpadłem w ciemność. Czułem, że odlatuję, przed oczami pojawiły się gwiazdy i kompletnie odciąłem się od rzeczywistego świata.
Obudził mnie jakiś blask.. Ledwo otworzyłem powieki, żarówka strasznie raziła mnie po oczach. Z czasem zacząłem przekonywać się do światła i powoli rozglądałem się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałem. W każdym rogu można było zauważyć wilgoć, przy suficie było pełni pajęczyn, a tuż nade mną znajdowało się okno. Z zewnątrz nie padało żadne światło, więc wywnioskowałem, że nadal jest noc. Siedziałem pod ścianą, na kolorowym, ale brudnym kocu, w pomieszczeniu nie było nikogo innego. Nie licząc oczywiście tysiąca pełzających robaków. Ściany wyglądały jakby gniły, nie byłem pewny, czy to zasługa farby czy może tej wilgoci. Przyznam szczerze, że obrzydliwie tam śmierdziało. Nie potrafiłem określić, co było źródłem tak specyficznego zapachu, którego nigdy wcześniej, w swoim siedemnastoletnim życiu, nie czułem. Kiedy coraz bardziej przyzwyczajałem się do światła, widziałem coraz więcej. Naprzeciwko mnie, znajdowały się drzwi. Ich kolor był identyczny jak ścian. Wyróżniały się jedynie srebrną, masywną klamką. Cały pokój wzbudzał we mnie obrzydzenie, mój brzuch wariował przez te widoki i zapachy.
Po jakimś czasie straciłem rachubę, ale na pewno spędziłem w tym pomieszczeniu co najmniej kilka godzin. Dopiero wtedy usłyszałem jakieś głosy, brzmiały jak poważna kłótnia. Próbowałem wyłapać jakiekolwiek słowa, jednak z marnym skutkiem. Ktoś mówił coś o jakimś bagażniku, nie byłem jednak co do tego pewny. Po jakimś czasie kłótnia ustała, ale wciąż słyszałem jakieś zgrzyty i odgłos metalu. Mój strach wzrastał, coraz bardziej przybliżałem się do ściany. Dźwięki znów ucichły. Uspokoiło mnie to na chwilę, ale zauważyłem, że klamka od drzwi zaczyna się ruszać. Zamknąłem oczy, bardzo bałem się tego, co zobaczę. Usłyszałem skrzypienie, później delikatne kroki, z zaciekawienia, delikatnie uchyliłem jedno oko i spojrzałem przed siebie. Stała tam… Zuza. Jej czarne włosy były rozpuszczone, widać, że nawet nie starała się ich czesać. Podarte brązowe spodnie, brudna szara bluzka, stare, znoszone trampki. Wydawało się, jakby nie przejmowała się swoim wyglądem. Jej mina wyrażała zdenerwowanie, możliwe, że była ona uczestniczką kłótni. W jej trzęsącym się ręku coś zalśniło. Wyglądało jak nóż z brązowym trzonem. Skuliłem się jeszcze bardziej. Była coraz bliżej, a ja wiedziałem, że to mój koniec. Dopiero wtedy pożałowałem, że nie uwierzyłem pani Krajewskiej. Jak mogłem być tak głupi i mówić sobie, że nie ma czego się bać...
W Osterii
Karol od zawsze był fanem gier komputerowych. Uwielbiał gry akcji i science - fiction. Jak typowy nastolatek, który miesza gry ze szkołą, ze sprawdzianów dostaje jedynki, bo właśnie pomylił Wiedźmina z Bagginsem. Kiedyś zastanawiał się, jak by to było, gdyby przeniósł się do jednej ze swoich ulubionych gier. Później zapomniał o tej myśli, aż tu nagle…
Był sobotni wieczór, gdy Karol postanowił, że pogra trochę przed snem. Bardzo szybko minął mu czas spędzony przed komputerem. W pewnym momencie do pokoju weszła mama i zapytała:
- Czemu nie szykujesz się już do spania? Nawet tata zdążył już usnąć przed telewizorem. Nie dotrwał nawet do 2 połowy meczu – w głosie mamy Karol wyczuł irytację.
- Grałem trochę. Tata zawsze musi oglądać mecz, przy którym i tak usypia- burknął niezadowolony Karol, wyłączając komputer, by mama przestała się czepiać.
- Och, ty i to twoje granie. Ale co do taty, to akurat prawda – zaśmiała się w końcu mama, wychodząc z pokoju.
Karol wziął piżamę i grzecznie poszedł się umyć. Gdy był już czysty i pachnący, zgasił światło i położył w się w miękkiej, świeżo zmienionej pościeli. Zazwyczaj miał duży problem z szybkim zaśnięciem, ale tej nocy usnął bardzo szybko...
- Witaj! - powiedziało dziwne stworzenie.
Był to niski, ale grubiutki niby królik. Miał neonowo różowe futerko, niebieski ogon, zielone łapki i zółte uszy. Ubrany był w czarny smoking i filetową koszulę, ale za to nosił bure podniszczone buty. Na głowie miał kapelusz we wszystkie kolory tęczy, obwiązany czarną wstążką, a z jego szyi zwisały złote łańcuchy.
- Gdzie ja jestem?! I kim ty jesteś?- zapytał podniesionym głosem zdenerwowany Karol.
- Ja jestem Bungo, a znajdujesz się w Osterii – rzeczowo poinformował Bungo.
- Co ja tutaj robię? - nieco spokojniej chłopiec kontynuował rozmowę.
- Chodźmy do zamku. Muszę powiedzieć królowej, że już przybyłeś. Po drodze wszystko ci opowiem.
Wszędzie latały niesamowite stworzenia. Jak w jakiejś grze. Karol razem z królikiem weszli do pięknej altany obrośniętej kolorowym bluszczem. Nic nie rozumiał, ale pochłonęły go zdarzenia.
- Jak tu pięknie!- zachwycił się chłopiec.
I słusznie, gdyż widoki były równie osobliwe jak strój Bunga.
- Jak już zauważyłeś, Osteria to piękne miejsce. Jest to dom wielu wróżek, czarodziejów, skrzatów, krasnoludków i wielu, wielu… wielu innych stworzeń. Odpowiem ci teraz na twoje pytanie. Co tutaj robisz? Słuchaj uważnie. Twoja rodzina jest zupełnie normalna. Twoi rodzice chodzą do pracy, twoja siostra do przedszkola. Nuda. Ale, wbrew pozorom, ty nie jesteś taki jak oni. Masz w sobie moc. Twoja pra, pra, pra.. prababcia od strony taty była jedną z naszych wróżek. Wyszła za mężczyznę z rodziny, w której magia nigdy nie występowała. Niestety, przez długie, długie lata magiczne zdolności w nikim z potomków nie obudziły się wystarczająco szybko. Gdy człowiek zaczyna dorastać, szanse na zadziałanie magii zmniejszają coraz bardziej. Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej zanikała wiedza
o magii. Twój tata nawet nie wie, że miał przodkinię o zdolnościach magicznych. Przez setki tysięcy lat myślano, że magia przechodzi tylko z kobiety na kobietę, ale ty jesteś dowodem na to, że był to mit. W twoim przypadku teraz jest ostatni moment na powrót do korzeni.
- O! WOW. Nie myślałem, że moja rodzina jest taka... – w głosie Karola usłyszeć można było zainteresowanie, a nawet ekscytację.
- Oj, stop. Twoja rodzina nie jest wyjątkowa. Wyjątkowa była twoja przodkini Jadwiga. No i ty… STOP! POD ALTANĘ! SZYBKO!
- Co się dzieje?!
Królik pchnął Karola i zapadł się pod ziemię. W tym momencie zaczął okropnie wyć piskliwy alarm. Wszystkie stworzenia, które znajdowały się w pobliżu, wleciały lub weszły pod altanę. Nad całą altaną pojawiła się błękitna bariera. Karol był przerażony, nie wiedział co się dzieje. Chciał wrócić do domu, do miękkiej pościeli i cieplutkiego kocyka. Wszyscy się czymś zajmowali, a on jeden stał bez ruchu. Jedyną osobą, którą tu znał, był Bungo, ale on gdzieś sobie poszedł, a chłopiec został (niby dokoła było dużo osób) sam.
- Co mogę zrobić? - pytał każdego. Ale jedynymi odpowiedziami, które otrzymywał było:
- Nie przeszkadzaj!
- Teraz jestem zajęty.
- postanowił, że usiądzie na ławce i poczeka, aż wróci Bungo. Za barierą widział idące (i lecące) wojsko. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to próba szkolnego alarmu przeciwpożarowego. Obok Karola usiadła wróżka. Miała złote włosy, zielone oczy, malutki nos i czerwone usta. Ubrana była w fioletowy kombinezon. Na rękach miała złotą biżuterię i coś, co wyglądało jak zegarek, ale taki magiczny.
- Co się dzieje? - zapytał chłopiec, licząc na to, że wreszcie ktoś mu odpowie.
- Do Osterii znowu próbuje dostać się wojsko Gwiazdostei. Przez ostatnich 10 lat żyliśmy w zgodzie, ale teraz coś się zmieniło. Ale nie wiadomo, co! - magiczna postać siedziała wyraźnie zatroskana.
- Mógłbym zadać ci jedno pytanie? - kontynuował Karol.
- Oczywiście, ale pod warunkiem, że ja tobie też będę mogła - odpowiedziała wróżka i uśmiechnęła się.
- Do czego służy ten dziwny zegarek?
- To nie jest zegarek. Nie da się odczytać z niego godziny ani daty. To wodoplusk. Przydaje się na takie właśnie sytuacje. Czasem na gorące dni przydaje się jako psikawka, ale to jest mniej ważne.
W tym momencie przestał wyć alarm, ale bariera nadal nie znikła.
- Teraz kolej na moje pytanie: Co ty tu robisz?
- W sumie sam do końca nie wiem. Podobno moja przodkini była wróżką. Nazywała się Jadwiga.
- Królowa Jadwiga?! Jeżeli to o nią chodzi, to witaj… Książę. Miała dużego pecha, że magia nie obudziła się w jej potomkach. Dziwne, że magia pojawiła się w tak odległym pokoleniu. Rzadko tak się dzieje - powiedziała bardzo zaciekawiona postać.
- Czyli moja babcia, bo nie chce mi się mówić z tymi wszystkimi „pra”, była królową tego miejsca, a potem musiała oddać tron, bo jej córka nie odziedziczała mocy?
- Niestety, tak to wygląda. Było tak od zawsze. Moja mama często opowiadała mi, jak jej pra, pra babcia dostała tron. Nie była na to przygotowana. Twoja babcia zmarła bardzo szybko jak na wróżkę. Żyła 120 lat. Zmarła na wojnie z Gwiazdosteją - opowiadała wróżka.
- Jesteś księżniczką? - Karol zadał kolejne pytanie.
- No, tak jakoś. Nie chcę obejmować tronu i nie czuję się księżniczką. Mam na imię Orchidea. Jestem córką wróżki - królowej Anny.
- Czyli nie ma tutaj królowej i króla?- zapytał zaciekawiony opowiadaniem Karol.
- Nie, oczywiście są - i król i królowa. Królem obecnie jest wroż Leonard. Nie jest ani mężem mojej mamy, ani moim tatą. Po prostu sprawuje władzę.
- U nas w Polsce, za czasów królów, królową była ta kobieta która poślubiła króla – jak widać, lekcje historii do czegoś się wreszcie przydały.
- W Osterii jest na odwrót. Moja mama poślubiła elfa z Doliny Mikołajowej, zanim jeszcze objęła tron, przez to Leonard nie jest jej mężem.
- Długawa trochę ta historia. I skomplikowana – spostrzeżenie było w sumie uzasadnione.
- No tak … trochę - potwierdziła Orchidea i oboje zaczęli się śmiać.
W tym momencie bariera otworzyła się, a Karol zobaczył Bungo.
- Mam nadzieję, że się nie bałeś. Musiałem cię tu zostawić - oznajmił królik.
- Na początku, nie wiedziałem co robić i miałem ci za złe, że mnie zostawiłeś, ale potem poznałem Orchideę - powiedział Karol i poczuł, że ma chyba nowych przyjaciół.
- To super, że znasz tu już kogoś więcej niż mnie - oznajmił Bungo. – Teraz chodźmy w stronę zamku. Orchideo, idziesz z nami?
- Oczywiście. Jak bym mogła przegapić taką okazję?
Karol, nawet nie spytał, o jaką okazję chodzi. W drodze do zamku Karol i Orchidea powiedzieli Bungo, o czym rozmawiali. Królik tylko potakiwał.
-No to już chyba większość wiesz - powiedział. - Zaraz poznasz najważniejsze.
Gdy Karol spojrzał przed siebie, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Stał przed wspaniałym zamkiem. Takim, jak to w baśniach tylko bywają.
Cóż, niech czytelnik dopowie sobie resztę, przecież na pewno czytał baśnie. Prawda?
Gdy weszli do środka, jego oczom ukazał się wielki korytarz. W holu rządziło echo.
- Hej… ho! Jest tu ktoś? - zapytał Bungo, ale odpowiedziało mu tylko echo.
Po chwili podszedł do nich elf ubrany w zielony garnitur, na którym miał przypinkę z swoim imieniem.
- Witam, ja jestem Sal. Teraz zaprowadzę cię do komnaty przyjęć. Niestety króla nie ma, ale jest królowa – elf wyniosłym tonem zwrócił się wprost do zaskoczonego Karola, pomijając jego towarzyszy.
- Teraz już cię zostawiam, ale pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć - oznajmił zasmuconym głosem królik.
- Chodź za mną- powiedział Sal i poszedł w stronę pięknych, pozłacanych schodów.
Wtedy Karol zobaczył ogromny i surowy tron, a nim równie surową postać kobiety ze wszystkimi insygniami władzy. Na to zwrócił uwagę. Poczuł się dziwnie. Nogi się pod nim ugięły … ze strachu. Był sam w obcej krainie, przed obliczem dziwnej władczyni.
Czy miał się czego bać?
Zachodni wiatr
Była już chłodna i ciemna, jesienna noc Halloween… 17-letnia Lena wracała do domu po imprezie z okazji święta duchów i demonów. Jako jedyna nie chciała spać u koleżanki, która była organizatorką nocowania. Dziewczyna postanowiła wracać wracać sama, ciemnymi i niebezpiecznymi uliczkami. Czemu nie zadzwoniła do mamy? Postanowiła być dorosła…
Miała do pokonania bardzo długą drogę do domu, włączyła więc słuchawki i słuchała po drodze swojej ulubionej muzyki, aby nie odczuwać tak dużego strachu. Zresztą, wmawiała sobie, że się nie boi.
Tak. Nie mylicie się… idąc, czuła ogromny lęk. Ale nie dajcie się zwieść i nie myślcie, że na tym koniec. Wręcz przeciwnie, to był dopiero początek. Czuła na sobie czyjś wzrok, słyszała cudze kroki oraz jakąś podejrzaną rozmowę telefoniczną. Pomimo założonych słuchawek cały czas słyszała rozmowę. Było tak cicho, że nawet słyszała głos osoby mówiącej z telefonu. Ale na początku myślała, że to jej wyobraźnia płata jej figle. Dopiero później zorientowała się, że to nie wina imaginacji. Wtedy było już za późno.
Zaczęła myśleć, co zrobić. Ostatecznie doszła do wniosku, że warto zapamiętać, jak najwięcej będzie tylko mogła. Ustaliła, że rozmówcy byli mężczyznami, chyba planowali kogoś porwać. Tyle wywnioskowała.
Na pewno mężczyzna, który za nią szedł, był wysoki i wyglądał na naprawdę silnego.
Lena starała się wymyślić jakiś sposób na ucieczkę. Zaczęła rozmowę z samą sobą, pamiętając o tym, aby mężczyzna jej nie usłyszał. Może w tej rozmowie znalazła ukojenie? Nie wiem, ale wiem, że była po niej spokojniejsza, a jej myśli stały się bardziej racjonalne. Zadzwoniła do mamy, ale nie odebrała.
„Patrząc na to, że jest on wysoki i silny, nie warto próbować przechodzić do ofensywy” – pomyślała. – „Mogę wykorzystać fakt, iż jestem coraz bliżej domu i zacząć do niego uciekać. Ale czy wystarczy mi sił, by dobiec do domu?”
Do domu zostało jej około 30 minut drogi, oczywistym więc było to, iż chudziutka dziewczyna nie będzie w stanie biec tak intensywnie, by ucieczka okazała się skuteczna. Nagle mężczyzna zaczął przyspieszać, a kiedy dziewczyna to zobaczyła, zaczęła biec. Biegła, ile sił w nogach, w myślach przeklinała siebie za to, że poszła tego wieczoru do koleżanki, że nie została na nocowanie, za… To już nie miało znaczenia. Modliła się, biegnąc, i miała nadzieję na pomoc od Boga lub jakąkolwiek inną formę pomocy.
Nagle wszystko stanęło… Każde tchnienie było jakby powolniejsze, każda lecąca łza jakby zamieniała się w małą plamkę na betonie…. Słyszała nawet powolny łomot swego serca. Działo się coś dziwnego… jakby czas się zatrzymał… Jakby! Pewnie zapytacie, dlaczego. Otóż czas spowolniał dla Leny, ponieważ mężczyzna ją złapał… Przerażenie wpłynęło już na jej umysł i ciało. Nie mogła się ruszyć, odezwać, nie mogła nawet złapać oddechu. Lena zemdlała. Gdy się obudziła, była już przywiązana do krzesła. Dobrze zapamiętała pierwsze słowa mężczyzny:
- Nie ma się czego bać… Nic ci się tutaj nie stanie, a na pewno przez pewien czas będziesz bezpieczna – mówił, lecz dziewczyna nie słyszała w tym żadnego pocieszeniania ani szczerości, ani troski.
- Dlaczego miałabym ci wierzyć? – zapytała, desperacko patrząc na nieznajomego.
- Gdyby tak bardzo zależało mi na tym, abyś nie żyła, już dawno miałabyś odciętą głowę, księżniczko! – powiedział jakby obrażony.
- A więc po co mnie tu trzymacie? Jaki jest powód tego, że się tutaj znajduję? – zapytała, próbując ukryć przerażenie.
- Cóż… Nie myśl sobie, że jesteś jakoś bardzo wyjątkowa. Jesteś tu jedynie dlatego, że byłaś sama, o późnej porze i słaba. Porwaliśmy cię dla okupu- odpowiedział jej.
- Ale… moja mama nie ma pieniędzy na to, aby mnie wykupić… - powiedziała, a w jej głosie słychać było troskę o rodzinę.
- To już nie mój problem – porywacz skwitował krótko i ozięble.
- A jeśli moja rodzina nie zapłaci… co ze mną zrobisz? - zapytała przerażona.
- Jeszcze nie wiem - ciągnął - przestań zadawać już te głupie pytania!
- Dobrze… - jak powiedziała, tak zrobiła, zamilkła.
Siedziała tak w ciszy, samotnie… Nic nie chciała jeść ani pić. Mijały dni i chyba tygodnie… Tylko czasem piękne promienie słońca wlatywały przez malutkie okienko do pomieszczenia, w którym się znajdywała. Lena była strasznie wychudzona, blada i brudna. Jeśli coś jadła, to tylko dlatego, że mężczyzna ją do tego zmuszał. Ostatnimi czasy mężczyzna mówił częściej o tym, że Lena może wyjdzie stąd bez szwanku. Zapytała więc:
- Czy moja mama ci coś odpisała? Czy mogę wiedzieć o tym, czy ona w ogóle chce, abym wróciła do domu? - zapytała - Powiedz mi… proszę.
- Nie oczekuj tego, że coś ci powiem, a teraz ucisz się i mi nie przeszkadzaj! - krzyknął mężczyzna.
- Prze…praszam… - odpowiedziała tylko.
Sekundy leciały, minuty płynęły, godziny mijały, dni przebiegały… Lena pragnęła miłości, bliskości i troski. Brakowało jej uczuć, które jej zabrano, fundując za to paniczny strach. Dziewczyna coraz częściej płakała, ale teraz tylko dlatego, że tęskniła za siostrami, za mamą i za przyjaciółmi. Nie przejmowała się już tym, czy umrze, czy nie. Jedyne, co ją interesowało to rodzina…
Tak, to przykre, siedziała tam już tak długo. Jedyna rzecz, której pragnęła, to miłość i ciepło rodziny. Może jeszcze kiedyś jej serce zasmakuje tych cudownych uczuć? Resztka nadziei trzymała ją przy życiu.
- Masz tu ubrania, ogarnij się i uczesz, abyś jakoś wyglądała – powiedział pewnego mężczyzna, dając jej ubrania i szczotkę do włosów.
- Po co mi to? - zapytała Lena.
- Niedługo się dowiesz - odpowiedział mężczyzna.
Lena ubrała się, uczesała i wyglądała naprawdę przepięknie jak na warunki, w których spędzała czas. W promieniach porannego słońca leciały płatki śniegu, dzięki czemu wyglądała jak księżniczka. Mężczyzna stanął przednnią i odezwał się:
- Idziemy!
- U… o… kej - pisnęła niepewnie.
Szli dość długo, aż Lena zobaczyła… zobaczyła mamę! Zapłakaną mamę i siostry! Chciała biec do rodziny. Miała pełno łez w oczach. Zaczęła w końcu biec…
- Czekaj! Nie tak szybko! - zatrzymał ją mężczyzna. - Najpierw pieniądze!
- Tak! Już! Proszę oto twoje pieniądze! Oddaj mi moje dziecko… Błagam! - krzyczała zapłakana matka Leny.
- Bierz dziewczynę! I znikaj stąd! - krzyczał mężczyzna.
Wtedy Lena usłyszała dźwięk syren policyjnych radiowozów. Potem osunęła się na ziemię.
Od tego zdarzenia minęły 3 tygodnie. Rodzina nadal nie mogła nacieszyć się swoim towarzystwem. Lena złożyła zeznania na policji, czasem pojawiała się u psychologa. Niestety męczyły ją koszmary, śniły się jej słowa mężczyzny: „Nie ma się czego bać…”. W jej snach było chłodno, ciemno i czuła w nich przerażenie oraz to, że spada… Słyszała strzały, krzyki i błagania. Nie rozumiała z nich zbyt wiele, ale budziła się z przerażeniem. Nie powiedziała o tym swojej mamie, aby jej zbytnio nie martwić. Nie mówiła o tym nikomu. Koszmar trwał dalej. Dopiero po długim czasie Lena była gotowa, aby wyjść z domu.
W szkole była traktowana bardzo łagodnie, najwyraźniej ludzie choć trochę rozumieli to, co przeżyła. Klasa powitała ją małą niespodzianką! Zrobili dla niej list z miłymi słowami od każdego. Lenie zrobiło się tak miło, że się rozpłakała.
Dni przebiegały. Lena nie wytrzymywała psychicznie i fizycznie. Jej koszmary ją wykańczały. Bała się, że znów spotka ją coś złego.
Przed wszystkimi udawała szczęśliwą, aby się o nią już więcej nie martwili, ale wewnątrz cierpiała… Czuła się samotna, ponieważ nie miała z kim podzielić się swoim smutkiem i strachem. Było to dla niej ciężkie i nie mogła sprawić, by było choć trochę lżejsze…
Lena zaczęła myśleć o najgorszym. Dziwnie często. Zaczęła więc pisać wiersze, uspokajało to trochę jej myśli. Nie powstrzymało jednak przybycia najgorszych myśli. Lena była ciekawą dziewczyną, więc chciała wiedzieć, jakie to uczucie pozbyć się bólu i strachu… Napisała więc o tym wiersz dla mamy. Napisała o tym, jak się cały czas czuła, co męczyło ją po nocach, co myślała i co chciała zrobić. Wreszcie napisała prawdę. W nocy położyła wiersz przy łóżku mamy i wyszła. Czuła, że musi to zrobić.
Stanęła na skraju mostu przerzuconego przez srebrzystą rzeczkę. Było ciemno i pusto… Jej twarz otulił kojący powiew wiatru dochodzącego z zachodu. Pomyślała, że czuje to samo co w snach… Ale tym razem bez strachu czy niepokoju… raczej spokój i ukojenie. Nie słyszała krzyków, strzałów i błagań… Przemyślała wszystko jeszcze raz, rozpłakała się i usiadła na brzegu. Zaczęła mówić do samej siebie…
- A więc mój sen był proroczy, lecz nie do końca…
Nagle poczuła ukojenie i znikąd już nie spadała… Wstała. Przeszła na drugi brzeg. Spokojnie i jakby z namysłem. W domu była około 8… Zabrała wiersz i go spaliła, położyła się spać.
Żyła dalej szczęśliwie z rodziną. Najgorsze było już za nią. Jeśli coś ją trapiło, szła na ten sam most, o tej samej godzinie i wracała do domu szczęśliwa i ukojona spokojnym zachodnim wiatrem.
On potrafi przecież czynić cuda…
Złoto piasku
I
Poprzez gęsty mrok nie widziała wiele. Korony drzew tworzyły nad nią baldachim z liści, który nie przepuszczał światła księżyca, a drzewa ciągnęły się w nieskończoność.
Zrobiła krok naprzód. Trawa zaszeleściła pod jej stopami. Kolejny krok, już trochę pewniejszy. Mrok wokół zaczął się przed nią otwierać, ukazując wąską dróżkę. Pokonała ją już całkiem żywym chodem, mimo tego, że wiedziała, co czeka na nią na jej końcu.
Przepaść. Jak co noc, dokładnie ta sama przepaść. Jak co noc, wykonała ostatni krok i w nią wpadła.
Ciemność była tu jeszcze głębsza. Wiatr huczał jej w uszach i targał włosy, ale ona spadała spokojnie, schowawszy głowę między objęte rękami kolana.
Jak co noc, nie poczuła upadku, chociaż jej ciało z głuchym łoskotem wylądowało na dnie przepaści.
Uśmiechnęła się do siebie w duchu. Dziura nie była tak głęboka jak wczoraj.
Przeturlała się do pionu i przeczołgała po omacku na, jak jej się zdawało, wschód. Kiedy dłońmi wymacała żłobienia w posadzce, westchnęła z ulgą i ostrożnie stanęła na nogi. Postąpiła kilka chwiejnych kroków po nierównej podłodze, aż wreszcie znalazła się przy niewysokim filarze, na którym leżały dwie ogromne księgi. Nie widziała ich, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że tam są.
Kiedy dotknęła palcami grubej, gładkiej skóry jednej z ksiąg, boki filara zapłonęły bladym blaskiem, a w jej ręce pojawiło się pióro.
Zerknęła na już całkiem dobrze widoczne książki i jej ręka automatycznie powędrowała do tej leżącej z prawej strony. Zawahała się jednak.
Przepaść była przecież płytsza. To oznacza dobrą rzecz.
Otworzyła książkę po lewej, której okładka była zakurzona i szorstka, niepoznaczona śladami użytkowania - nie to, co księga po prawej. Po czym zaczęła pisać.
Odrobiłam lekcje na trzy dni do przodu, zrobiłam dodatkową pracę z historii, pouczyłam się na kartkówkę z francuskiego, zrobiłam obiad dla całej rodziny.
Ale to były drobiazgi, żadna z tych rzeczy nie sprawiłaby, że przepaść się skróciła. Pomyślała przez chwilę.
Dobrze mi poszedł sprawdzian z biologii.
Pióro zabłysło, jakby także ucieszyło się z jej sukcesu. Bo owszem, był to nie lada sukces. Nienawidziła biologii i za nic w świecie nie potrafiła się jej uczyć, co niejednokrotnie udowodniła słabymi ocenami. Dzisiejszy sprawdzian jednak okazał się całkiem łatwy i spodziewała się oceny wyższej niż trójka.
Księga samoistnie się zamknęła, akceptując jej wpis. Pióro zniknęło z jej dłoni, a ona podążyła w kierunku miejsca, gdzie z podłogi wydobywało się mdłe światło. Kiedy się zbliżyła, ujrzała znaki, które pokryły jeszcze przed chwilą gładką w tym miejscu posadzkę. Hieroglify. Odkąd odkryła, że wszystko, co zapisuje w księgach wyżłabia się w podłodze, znalazła sposób na to, aby zmienić język napisów z polskiego na starożytne pismo egipskie. Tak, by nie mogła go odczytać. By nie przypominała sobie chwil, które tu opisała.
Rozejrzała się po ciemnej przestrzeni, która ją otaczała, po czym wróciła na miejsce, w którym upadła.
I obudziła się.
II
Alicja siedziała w ławce i skrobała ołówkiem w jej żłobieniach. W sali nie było zbyt wiele osób, ale wszyscy kontemplowali na temat przewidywanych ocen, które dostaną z pisanego tydzień temu sprawdzianu.
Brzuch bolał ją z nadmiaru stresu. Bardziej bała się oddawania sprawdzianu, niż jego pisania.
Uniosła głowę na moment przed tym, jak do klasy wkroczyła Jola. Z ponurym uśmiechem usiadła na miejscu obok Alicji.
- Zgaduję, że czeka nas piekło - wymamrotała do przyjaciółki. - Mazurka nie będzie miała dobrego humoru po tym, jak przypomni sobie moją ocenę. - Jola zaczęła się wypakowywać, ale, nie usłyszawszy odpowiedzi Alicji, odwróciła się do niej ze zmarszczonymi brwiami. Zmierzyła ją ostrym wzrokiem swoich srebrnych oczu i położyła dłonie na jej policzkach, analizując jej twarz. - Nie wyglądasz najlepiej - odrzekła, opuszczając dłonie. - Coś się stało?
Znowu pokłóciłam się z matką, bo nie podobało jej się to, w co się ubrałam. Prawie spóźniłam się na pociąg. Nie wzięłam nic do jedzenia i mam tylko parę groszy w kieszeni, co pewnie nie starczy mi nawet na zwykłą bułkę. Spałam jakieś cztery godziny.
- Wszystko w porządku. Po prostu biologia mi nie służy.
Jola pokiwała głową w zrozumieniu. Odpowiedź jej wystarczyła.
- Załamać się można, co nie? - zapytała z uśmiechem.
Nie wiedziała. O niczym. Oczywiście, że nie wiedziała, bo Alicja nikomu nic nie mówiła.
Zdobyła się na sztuczny uśmiech. Codziennie przybierała go mnóstwo razy.
- Tak, można.
Rozmowę przerwał im dzwonek i do klasy wkroczyła Renata Mazur, nauczycielka biologii i ulubienica połowy liceum. Uśmiechnęła się serdecznie do klasy, mimo pięćdziesięciu lat była bardzo ładną kobietą.
Pani Mazur kilka lat temu była wychowawczynią siostry Alicji, która uwielbiała biologię i była zdecydowaną ulubienicą nauczycielki. Kobieta oczekiwała od Alicji tego samego, a kiedy okazało się, że grubo się przeliczyła, postanowiła ją znienawidzić. Genialne rozumowanie.
- Sprawdziłam wasze sprawdziany - powiedziała pani Mazur, sięgając do szuflady po parę kartek. - W większości poszły bardzo dobrze, jestem z was całkiem dumna.
Zaczęła rozdawać sprawdziany podekscytowanym uczniom. Każdego chwaliła i tłumaczyła, gdzie popełnił błędy. Kiedy doszła do ławki Alicji, jej miły uśmiech natychmiast opuścił jej twarz i zmiażdżyła dziewczynę ostrym wzrokiem.
- Panna Sławik - mruknęła i podała jej sprawdzian. Z Alicji uszło całe powietrze, gdy dostrzegła swoją ocenę. - Cóż, bywało lepiej, ale to wciąż nie jedynka. - Następnie podała kolejny sprawdzian Joli. - Bardzo dobrze, słonko! - Pochyliła się nad ławką i wskazała zaskoczonej dziewczynie parę rzeczy, które zakreślono na czerwono, po czym, ponownie z uśmiechem, zaczęła jej tłumaczyć, jak powinna była wykonać jedno z zadań.
Alicja zerknęła na sprawdzian przyjaciółki. Czwórka. Zdezorientowana wróciła wzrokiem do swojego sprawdzianu. Dwójka.
Jakim cudem?
Gdy Mazur oddaliła się od ich ławki, Alicja złapała sprawdzian Joli i zaczęła porównywać ich odpowiedzi. Zadania zamknięte miały tak samo, ale najwięcej punktów Alicja straciła na otwartych.
Były źle jedynie dlatego, że używała innych słów niż te, które były w definicjach w podręczniku.
- Nie wiem, jak udało mi się napisać na czwórkę. - Jola podparła głowę na dłoni i patrzyła na ich sprawdziany. Zmarszczyła brwi, gdy dostrzegła „błędy”, które popełniła Alicja. - Czekaj, co to ma znaczyć? - Wskazała na coś palcem. - To ma być błąd? Żart chyba jakiś… - Już niemalże podnosiła rękę, aby przywołać nauczycielkę, ale Alicja zdążyła ją złapać i powstrzymać.
- Bez sensu tracić na nią nerwy - powiedziała, ale była pewna, że jej twarz jest czerwona ze zdenerwowania.
- Ale to jest zupełnie niesprawiedliwe…
- Ona nie poprawi mi oceny. - Alicja ukryła drżenie dłoni. - Przecież wiesz. A mi wcale nie zależy.
Nieprawda. Znowu nieprawda. Bo podświadomie czuła, że przepaść z jej snu będzie dziś dużo głębsza.
III
Zerknęła na zegarek na dłoni. Do odjazdu pociągu zostało jedenaście minut. Spojrzała z powrotem na kolejkę ludzi, którzy stali przed nią przy kasie. Jakieś cztery osoby, każda z koszykiem pełnym produktów. A na cały sklep otwarta była tylko jedna kasa.
Kolejne dwie minuty stała zestresowana, na zmianę zerkając nerwowo na zegarek, kobietę przed sobą i na swoje zakupy - zwykłą bułkę kajzerkę, na którą Jola musiała jej pożyczyć parę groszy.
Kolejka poruszała się z przerażająco wolno i kiedy trzy minuty później odeszła z niej dopiero pierwsza osoba i Alicja już była gotowa prosić o przepuszczenie jej do przodu, nagle kasa obok została otworzona. Niemalże pobiegła, ściskając w dłoni reklamówkę z bułką. Już miała kłaść ją na ladzie, gdy usłyszała głos jakiegoś mężczyzny, stającego za nią.
- Przepraszam, czy mógłbym być przed panią? - Alicja odwróciła się w jego stronę. Był całkiem młody, może w wieku jej siostry, ubrany w elegancki garnitur, z włosami w kolorze cappuccino i miodowymi oczami. Musiała unieść głowę, by w nie spojrzeć. - Bardzo spieszę się na pociąg.
Alicja zmarszczyła brwi i podała swoje zakupy kasjerce, ignorując jego prośbę. Jej zakupy nie były ogromne i mężczyzna z pewnością jest w stanie je przeczekać.
- Niestety, ja także się spieszę na pociąg - oznajmiła, wręczając sprzedawczyni drobne.
Mężczyzna spiorunował ją wzrokiem, ale nie zaprotestował i ustawił swoje zakupy na ladzie. Kasjerka porażająco powoli przeliczała monety, a Alicji zostały już tylko jakieś cztery minuty. Jeśli pobiegnie, będzie na dworcu w ciągu dwóch. Może zdąży.
Sprzedawczyni kiwnęła jej głową i pozwoliła zabrać zakupy. Alicja natychmiast skierowała się do wyjścia, nie zaszczycając spojrzeniem mężczyzny, który pozostał przy kasie. Dopiero po opuszczeniu sklepu zaczęła szaleńczy bieg na dworzec. Mknęła między przechodniami, zignorowała pasy i skróciła sobie drogę, przekraczając i tak mało ruchliwą ulicę i zaczęła wspinać się po schodach, aby dotrzeć na swój peron. Odetchnęła z ulgą - pociąg wciąż na nim stał. Zbiegła po stopniach i wślizgnęła przez zamykające się drzwi.
Opadając na przypadkowe wolne miejsce, odetchnęła głęboko. Zdjęła plecak i zaczęła odpakowywać swoją bułkę. Przed nią dwadzieścia minut jazdy i nie zamierzała w jej czasie głodować.
Zerknęła na otwierane drzwi i jej dłoń zamarła w połowie drogi do ust. Do pociągu właśnie wszedł mężczyzna ze sklepu i skierował się w stronę jakiejś kobiety, chyba konduktorki. Przywitał się z nią i podał jej rogala, którego Alicja widziała wcześniej wśród jego zakupów. Czy ten mężczyzna także był konduktorem?
Dziewczyna przesiadła się na siedzenie obok, na którym byłaby bardziej zakryta, i schowała twarz za bułką. Oczywiście, że tak. Na pewno był konduktorem. I to akurat jego nie przepuściła w kolejce.
Chwilę potem pociąg ruszył. Czekali tylko na owego mężczyznę.
Alicja obserwowała ukradkiem, jak rozmawia on z kobietą, która uśmiechała się do niego. Po chwili zaczęła odchodzić, aby sprawdzać bilety od drugiej strony pociągu.
I wtedy do Alicji dotarło, że to mężczyzna będzie musiał sprawdzić jej bilet.
Roztargniona, zarzuciła na głowę kaptur jesiennej kurtki i schowała pod nim twarz. Wygrzebała swój bilet miesięczny, po czym czekała z bijącym szybko sercem, aż konduktor do niej podejdzie.
Gdy sprawdzał bilet kobiety na siedzeniu przed nią, Alicja przypomniała sobie o trzymanej bułce, po której mężczyzna mógłby ją rozpoznać, więc wrzuciła ją do plecaka - w ostatniej chwili.
Konduktor stanął przy niej i wyciągnął dłoń. Wcisnęła mu w nią bilet i legitymację, nie podnosząc wzroku.
- Dobrze, wszystko się zgadza… - Już niemal oddawał jej dokumenty, gdy jego ręka zadrżała. - Och. Panienka ze sklepu.
Szlag.
Wyszarpnęła mu dokumenty z ręki i zaczęła je chować do plecaka. Postanowiła się nie odzywać.
Niestety, konduktor pochylił się i znalazł się na wysokości jej twarzy. Zmierzył ją rozbawionym wzrokiem.
- Coś ty taka zła, hm? Zdążyłaś w końcu na ten pociąg?
Nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła swoją bułkę z plecaka i zaczęła ją jeść.
- Ależ rozmowna - westchnął. - Stało się coś? Pomóc ci jakoś? - zapytał już dużo łagodniej, jakby naprawdę się przejął.
Zaskoczyły ją jego słowa. A jeszcze bardziej ją zaskoczyła jej własna odpowiedź.
- Tak - mruknęła, wbrew sobie. - Beznadziejny dzień.
- O, och… - Mężczyzna wyraźnie także nie spodziewał się, że odpowie. - Cóż takiego się stało?
- Nauczycielka biologii mnie nienawidzi - kontynuowała, przełknąwszy kęs bułki. - Nie wiem, uwzięła się na mnie jakoś. Nic dziś nie jadłam i ta bułka - zamachała wspomnianą rzeczą - jest moim pierwszym posiłkiem, a w domu pewnie też nie będzie nic ciepłego, jak zawsze. Chyba że siostra jeszcze nie wyszła do pracy, wtedy pewnie coś tam znajdziemy, ale jeśli w domu będzie matka…
Dlaczego w ogóle to wszystko powiedziała? Nie mówiła o takich rzeczach nawet Joli, a temu nieznajomemu mężczyźnie tak łatwo było się wygadać…
- Słuchaj, nie mam pojęcia, o co chodzi, ale to wszystko brzmi dość nieprzyjemnie. - Konduktor ukucnął i spojrzał jej prosto w oczy. Złoto piasku o zachodzie słońca spotkało się z granatem nocnego nieba. - Myślę, że nie ma sensu się przejmować jakąś głupią nauczycielką od nikomu niepotrzebnej biologii - zaczął z uśmiechem. Biło od niego ogromne ciepło. - Postępowanie siostry brzmi w porządku, ale jeśli rzadko kiedy jest w domu, to myślę, że powinnaś spędzać z nią możliwie jak najwięcej czasu. No i przede wszystkim rozmawiać. Z nią, z koleżanką, z mamą. Bo mam wrażenie, że jakoś nieczęsto to robisz. - Właściwie to nigdy tego nie robiła. - Jestem pewien, że gdyby było inaczej, nie miałabyś tak złego humoru. No i może przepuściłabyś biednego konduktora w kolejce do kasy. - Mrugnął do niej.
- Boję się z kimś o tym rozmawiać - Zignorowała jego ostatnią uwagę i odrzuciła kaptur, który zaczął wchodzić jej na oczy. - Mam wrażenie, że narzekam na mnóstwo rzeczy, a na pewno wiele osób ma gorzej ode mnie…
- Nie wolno porównywać problemów - powiedział mężczyzna, poważniejąc. - Twój problem jest tak samo ważny jak problem każdej innej osoby, i tak jak każdy problem, należy go rozwiązać. A żeby tego dokonać, trzeba umieć o tym rozmawiać i poprosić o pomoc. - Spojrzał na nią, delikatnie unosząc brwi. - Nie ma się czego bać.
Alicja westchnęła. Nigdy nie uważała, że rozmowa rozwiąże jej problemy, ale po zamianie kilku zdań z tym przypadkowym mężczyzną doszła do wniosku, że jest jej jakoś lżej na sercu.
- Dlaczego mi pomagasz? Nie byłam zbyt miła wcześniej, w sklepie…
- Każdy zasługuje na pomoc - powiedział, wstając. - A ja widzę, kiedy ktoś nie potrafi o nią sam poprosić.
IV
Spotkała siostrę w drzwiach. Właśnie wychodziła z domu, gdy dostrzegła idącą podjazdem Alicję.
- O, Alis! - ucieszyła się siostra, zamykając drzwi i podchodząc do niej. - Niestety już wychodzę, wiesz, nowa sprawa na policji, ale mama jest w domu - powiedziała, obejmując młodszą siostrę. Ksenia była lekarką pracującą w laboratorium policyjnym i większość czasu spędzała w pracy. - Ale dzwoń, jeśli będziesz coś chciała, słonko. - Cmoknęła ją w czoło i skierowała się do swojego samochodu.
Alicja wiedziała, że zadzwoni. Albo nie, porozmawia z nią, kiedy Ksenia będzie w domu. Ale teraz czekało ją trudniejsze zadanie. Musiała porozmawiać z matką.
Jola okazała się ogromnym wsparciem, gdy Alicja zadzwoniła do niej w pociągu. Pogryzając bułkę, opowiadała jej o swoich uczuciach. I poprosiła o pomoc w rozmowie z mamą.
Alicja wzięła głęboki wdech i wkroczyła do domu. Wiedziała, co chce zrobić. Wiedziała, od czego zacząć.
Kiedy jednak dostrzegła matkę, stojącą w kuchni i robiącą kanapki, zmieniła swoje plany. Nie bardzo wiedząc, co robi, podeszła do niej i wtuliła się w jej ciepłe ciało. Mimo zaskoczenia, matka nie wahała się i odwzajemniła jej uścisk.
- Jest mi bardzo przykro, mamo - wyszeptała Alicja. - Nasza poranna rozmowa… kłótnia… Wstyd mi, że do niej doszło.
- Przepraszam, kochanie - mruknęła kobieta w jej włosy, rozumiejąc, o co jej chodzi. - Bardzo przepraszam.
V
Tej nocy Alicja po raz pierwszy od kilku lat nie wskoczyła w przepaść, tylko ruszyła dalej przez las, odkrywając jego piękno. Już nie musiała się bać.
Cały czas
Było dwóch braci. Narcyz i Hiacynt.
Hiacynt lubił biegać. Kochał te momenty, gdy biegnie, a świat się rozmazuje, wiatr rozwiewa mu włosy i nic nie słyszy poza cichym „zium”.
Podczas takiego biegu, na który wyjątkowo zabrał brata, zdarzył się okropny wypadek.
Hiacynt pamięta niewiele, utkwił mu w głowie tylko krzyk Narcyza.
On sam w wypadku stracił dłoń, gorzej było z Narcyzem. Jego twarz poorały blizny, z którymi nie mógł się pogodzić.
Pomimo, że bracia mieli ze sobą, zawsze dobre relacje, po tym zdarzeniu zaczęli się od siebie oddalać. Narcyz zaczął się izolować, bo bał się reakcji przyjaciół na swój wygląd. Hiacynt widząc rozgoryczenie brata z powodu blizn, zaczął się usuwać w cień, aby tamten poczuł się lepiej. Jednak ta strategia nie przyniosła oczekiwanego rezultatu.
Cała ta sytuacja zaczęła Narcyza irytować. On chciał być w cieniu, a jego brat nieustannie wypychał go na pierwszy plan. W pewnym momencie chłopak pękł. Nakrzyczał na Hiacynta, żeby mu nie pomagał być w czymś najlepszym i wycedził słowa, których później najbardziej żałował: NIENAWIDZĘ CIĘ!
Od tego momentu bracia nie rozmawiali ze sobą. Rodzice byli zbyt zajęci swoimi sprawami, aby zauważyć konflikt synów. Chłopców dopadła samotność.
Szukali kogoś komu mogliby zaufać, wyżalić się, porozmawiać. Coraz częściej siadali przy komputerze, zamykając drzwi swoich pokoi. Okazało się, że tam można szybko znaleźć znajomych, którzy potrafią pocieszyć. Nie trzeba ujawniać swojej prawdziwej tożsamości ani wizerunku, to im odpowiadało. Szybko ich internetowi przyjaciele stali się dla nich bardzo bliscy. Zawsze ich wysłuchali, rozśmieszyli.
Nie mieli jednak pojęcia, że po drugiej stronie ekranu siedzi ich własny brat. Tak dawno ze sobą nie rozmawiali, że nie rozpoznali się nawzajem. Minęły właśnie dwa lata od wypadku. Dokładnie półtora roku od rozpadu przyjaźni Hiacynta i Narcyza. Sytuacja ta coraz bardziej zaczęła im ciążyć.
Zdecydowali się wreszcie na szczerą rozmowę z bratem, ale najpierw omówili swój pomysł ze znajomym z ekranu. Byli tak do siebie podobni, że niemal jednocześnie wpadli na ten pomysł.
Przy jednym z takich spotkań w sieci Narcyz opowiedział swoją historię.
- Posłuchaj, chciałbym ci o czymś opowiedzieć... – zaczął niepewnie jeden z braci.
- Dobrze wiesz, że mi możesz powiedzieć wszytko. A ja też mam ci coś do powiedzenia, ale najpierw ty. – Hiacynt cieszył się, że jeszcze ma czas, aby przemyśleć co ma powiedzieć.
- To może zacznijmy od początku. – Narcyz spokojnie, już bez większych emocji, opowiedział co mu się kiedyś przydarzyło .
Hiacynt zaczął dostrzegać dziwne podobieństwa jego historii i historii jego przyjaciela
z internetu. Nagle chłopak zorientował się, że przez półtora roku rozmawiał ze swoim bratem i nie zauważył, że to on. Nie wiedział jak ma się zachować w tej dziwnej sytuacji. Słuchał niepewnie.
- ... A więc chciałbym cię prosić o radę... Naprawdę chciałbym znów odnowić kontakty z bratem, ale nie wiem jak to zrobić! Jestem tchórzem! – Narcyzowi stanęły łzy w oczach. – Błagam cię, poradź mi.
Po krótkiej chwili Hiacynt wyrwał się ze swoich przemyśleń, nie do końca wiedział co ma zrobić. Do głowy przychodziły mu różne odpowiedzi, lecz były one dobre tylko dla niego samego. Wiedział, że to będą za trudne wyzwania dla jego brata... Po kilku minutach znalazł właściwą odpowiedź.
- Nie ma czego się bać. – Hiacynt wziął głęboki wdech – Z tego co mi opowiadałeś twój brat był dla ciebie wsparciem, więc nie masz czym się martwieć. Będzie dobrze, musisz się tylko odważyć. A teraz idź do niego i porozmawiaj z nim.
Chłopak szybko rozłączył się i czekał. Skończyła się jego pomoc internetowa, teraz jest czas, aby pomógł mu jako brat w realu.
Narcyz nigdy nie kwestionował rad swojego internetowego przyjaciela - był on dla niego autorytetem. W tym wypadku też zamierzał go posłuchać. Jednak zajęło mu to więcej czasu niż się spodziewał. Trzy godziny później nadal układał scenariusze rozmów i potencjalne zakończenia dyskusji. W końcu się odważył.
Wyszedł ze swojego pokoju i stanął pod drzwiami pokoju brata, zapukał nieśmiało. Ogarnęło go dziwne uczucie, lecz ciągle w głowie siedziały mu słowa: - nie ma się czego bać. Hiacynt długo nie otwierał, więc Narcyz po prostu wszedł do środka.
Tak jak się spodziewał pokój był posprzątany, wszystko poukładane na swoim miejscu.
Dawno tu nie był… Pomyślał o swoim pokoju, który był jednym wielkim bałaganem. Wszędzie były porozrzucane książki, kartki oraz brudne skarpetki. Coś podpowiadało mu, że może lepiej nie rozmawiać z nim, skoro tak się różnią. Z zamyślenia wyrwał go głos.
- Czemu stoisz w drzwiach? Wejdź proszę, napijemy się naszej ulubionej herbaty malinowej?
- To jest zdecydowanie najdziwniejsze pytanie jakie mogłeś mi zadać.
Narcyz po tym zdaniu cicho się zaśmiał.
- Tu się nie zgodzę. Zawsze mógłbym cię spytać, gdzie mieszkasz. To dopiero byłoby najdziwniejsze pytanie. – Obaj zaczęli się śmiać.
- Ja... Chciałbym przeprosić... – szepnął Narcyz bardzo cicho, ale na tyle głośno, aby brat go usłyszał.
- To dobrze się składa, bo ja też chciałbym przeprosić. Za moje zachowanie po wypadku. Byłem durniem chcąc uszczęśliwić cię na siłę. Ja myślałem, że czujesz się odtrącony, bo na mój brak ręki ludzie reagowali jakbym był bohaterem, a na twoje blizny reagowali jak na coś brzydkiego. – w tym momencie chłopak uświadomił sobie jak to zabrzmiało – Znaczy nie uważam, że twoje blizny są brzydkie, dodają ci uroku i nawet ci powiem, że gdybym nie był twoim bratem i nie wolał dziewczyn to kto wie. Wracając jednak do moich przeprosin, myślałem, że gdy zobaczysz jaki ja jestem beznadziejny, to poczujesz się lepiej. Sam nie wiem, jak mi to przyszło do głowy... Ja po prostu przepraszam!
- Ale to nie twoja wina! – krzyknął Narcyz – Ja sam po wypadku zacząłem się izolować
a ludzie nie patrzyli na mnie z powodu blizn, tylko z powodu, że się oddalałem od nich... To był mój drugi największy błąd. Pierwszym było to, że i ciebie odtrąciłem. Do dzisiaj zastanawiam się co ja wtedy miałem w głowie, ty chciałeś mi pomóc, a ja? Ja postrzegałem cię jako irytującego gnoma i chcę cię za to wszytko przeprosić, a w szczególności za te okropne dwa słowa... – po tym zdaniu oboje się rozpłakali.
Bracia rzucili się sobie w ramiona. Obydwoje przyrzekli sobie w myślach - nigdy nie stracę kontaktu z moim bratem. Głośno powiedzieli:
- I co, Cyzek? – powiedział cicho Hiacynt – Było się czego bać?
- To byłeś ty Hiacek, prawda? Tam po drugiej stronie ekranu komputera? – Narcyz nie mógł się nacieszyć obecnością brata. – Przez cały ten czas to ty byłeś moim przyjacielem?
- Przez cały czas. – odpowiedział i jeszcze mocniej przytulił brata.