Aktualności

Czas na medycynę
-Spójrz, co przyniosłem -drzwi do pracowni otworzyły się, wydając z siebie niemiłosierny dźwięk. Ludwig już dawno powinien je naoliwić, jednak za każdym razem umykało mu to z pamięci. Mężczyzna podniósł wzrok znad maszyny, nad którą pracował od dwóch lat i ujrzał w progu Della trzymającego zwój przewodów. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jeszcze dzisiaj uda nam się skończyć woundepon.
-Mm...-przytaknął Ludwig, ściągając swoje druciane okulary z zamiarem wyczyszczenia ich.
- Tylko jest pewien problem...- Dell nerwowo pogładził się po brodzie, próbując unikać wzroku przyjaciela. - Nadal są zakłócenia zasilania na pole magnetyczne, które powodują oscylacje napięcia i nierówności w mocy wyjściowej.
- Holender! Miałeś się tym zająć! - wrzasnął Ludwig, uderzając pięścią w stół, przy którym siedział. Następnie nerwowo przeczesał swoje czarne włosy i spojrzał na inżyniera z zamiarem powiedzenia czegoś, czego mógł potem żałować, więc natychmiast doprowadził się do porządku. - Spokojnie, naprawimy to- odrzekł, chowając drżące dłonie w kieszenie białego fartucha. Nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Iskra, która jak dotąd zażyła się na czerwono, przybrała niebieską barwę.
-Własnym oczom nie wierzę- inżynier zbliżył się do maszyny, aby lepiej się jej przyjrzeć, jednocześnie nakładając gogle na oczy. Urządzenie swoim wyglądem przypominało coś w rodzaju pistoletu maszynowego. - Widocznie jeden z przewodów musiał zmienić swoje położenie w wyniku uderzenia.
- Wiesz, co ta iskra oznacza, Dell? Udało nam się! - na twarzy czarnowłosego pojawił się niepohamowany uśmiech. Mężczyzna od dawna nie czuł się tak szczęśliwy. Jego marzenie o stworzeniu przyrządu, który będzie w natychmiastowym tempie goił rany i wszelkie uszkodzenia na skórze, miało ogromną szansę się spełnić. - Czas na prawdziwą medycynę!
-Nie zapominaj, że to urządzenie wymaga badań- odparł Dell, próbując sprowadzić przyjaciela na ziemię.
-Przetestujemy woundepon na pacjentach ze szpitala w Erftstadt- uśmiech nie schodził z twarzy medyka.
-Chyba sobie żartujesz! - Dell surowo zaprotestował. - Dobrze wiesz, że istnieje ryzyko, że promieniowanie tej substancji spowoduje trwałe uszkodzenie komórek w organizmie.
- Nie ma się czego bać- Ludwig rzucił ostre spojrzenie przyjacielowi, a cała jego radość momentalnie wyparowała. Mężczyzna zaczął nerwowo ściskać dolną część kitla.
- Chyba nie zamierzasz robić tego bez wiedzy ordynatora- odparł Dell, a na jego twarzy malowało się zaskoczenie zmieszane z oburzeniem. Jego przyjaciel chciał wykorzystać swoją posadę, aby przeprowadzić badania, na które nie było przyzwolenia, co mogło stanowić ogromne niebezpieczeństwo.- Szpital nie wyraził zgody na badania, wiesz, czym to skutkuje. W najlepszym wypadku stracisz pracę i już nigdy nie będziesz mógł wykonywać zawodu, a w najgorszym czeka cię kara śmierci.
-Nie dbam o to. Kim ty jesteś, żeby prawić mi morały? Nie masz zielonego pojęcia, jak działa medycyna! - słowa przyjaciela jeszcze bardziej rozwścieczyły Ludwiga, który za wszelką cenę chciał udowodnić swoją rację.
-Owszem, nie mam, ale wiem, że użycie tej substancji może mieć nieodwracalne skutki- inżynier próbował za wszelką cenę odwieść towarzysza od tego pomysłu. Nie mógł uwierzyć, jak bardzo zmieniło się zachowanie medyka, odkąd rozpoczęli pracę nad własnym projektem. Mimo, że Dell włożył sporo wysiłku, aby udoskonalić urządzenie pod względem technicznym, jego towarzysz coraz bardziej zaczął przypisywać sobie stworzenie woundeponu. Wprawdzie czarnowłosy zawsze miał skłonności do megalomanii, jednak w ostatnim czasie drastycznie się one nasiliły.
- Jest sześćdziesiąt procent szans, że maszyna zadziała...
-Ale to wciąż czterdzieści procent ryzyka! - wykrzyknął Dell, tracąc cierpliwość, jednak po chwili się uspokoił. - Ludwig, proszę Cię. Dajmy temu czas. Zmienimy skład substancji i...
- Jeżeli nie chcesz mi pomóc, wyjdź- medyk przewrócił oczami. Podszedł do stołu i położył dłoń na maszynie, nad którą wraz ze swoim przyjacielem spędzili dwa lata. Udawał, że jest zajęty studiowaniem budowy woundeponu, lecz w rzeczywistości próbował ukryć narastającą irytację.
- Chcę, ale nie w ten sposób!
-Dobrze - westchnął spokojnie czarnowłosy. Inżynier był pod wrażeniem tego, jak szybko zmieniał się nastrój Ludwiga. W jednym momencie nie mógł posiąść się z radości, chwilę później gniew wylewał się z każdej części jego działa, a mimo to potrafił opanować się w dwie sekundy. Zamiast kontrolować własne emocje, to one miały władzę nad nim. -W takim razie przetestujesz to na mnie.
Zanim Dell zorientował się, jakie zamiary ma medyk, ten zdążył już podbiec do stołu i chwycić nóż leżący pośród narzędzi i przewodów. Mężczyzna próbował zbliżyć się do przyjaciela i wyrwać mu nóż z rąk, jednak ten zagroził, że jeśli zbliży się, chociażby na krok, natychmiast wbije sobie sztylet w głowę, co miało skutkować natychmiastową śmiercią. Inżynier zdawał sobie sprawę, że zachowanie Ludwiga stało się nieobliczalne. Mimo to nie mógł tak po prostu stać i patrzeć jak jego towarzysz robi sobie krzywdę, być może nawet dąży do popełnienia samobójstwa Próbował wymyślić jakiś sposób, aby przechytrzyć kolegę, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Sparaliżowany strachem obserwował, jak czarnowłosy rozpina swój kitel, podwija koszulę wraz z kamizelką, a następnie zaczyna wykonywać szybkie i zdecydowane ruchy nożem po swoim brzuchu. Ostrze płynnie rozcinało skórę, spod której wypłynęła krew, nadając strojowi medyka ciemnoczerwonej barwy. Chwilę później również podłoga pokryła się posoką.
-Ludwig! - wrzasnął Dell, słysząc jęk bólu przyjaciela i widząc, jak osuwa się na ziemię. - Błagam cię, otrząśnij się. Trzeba zakończyć to szaleństwo!
-Sugerujesz mi, że jestem szalony? - zachrypiał czarnowłosy, próbując nadać swojemu tonowi ostry wydźwięk, jednak wyczerpanie organizmu dawało się we znaki. - A zresztą, może i jestem. Ale to właśnie szaleńcy dokonują wielkich odkryć!
-Musisz iść do szpitala. Inaczej się wykrwawisz, a wtedy na pewno nie przysłużysz się medycynie.
-Nigdzie się nie wybieram. A jeśli umrę to tylko i wyłącznie z twojej winy, ponieważ nie chcesz udzielić mi pomocy. Chcesz do końca swoich dni żyć ze świadomością, że przez ciebie zginął człowiek? - Ludwig próbował wywołać u przyjaciela wyrzuty sumienia, co miało skłonić go do użycia woundeponu. Widząc, że jego próby są bezskuteczne, wyciągnął z kieszeni kitla pistolet i wycelował nim w towarzysza. - No już, maszynę i mnie ulecz!
-Nie poznaję cię- szepnął inżynier, a w jego głosie dało się wyczuć strach, a całe ciało opanowały dreszcze przerażenia. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że medyk trzyma przy sobie broń.
- Masz to na mnie przetestować, bo cię zastrzelę... Albo siebie! - wychrypiał Ludwig ostatnimi siłami i drżącymi dłońmi przystawił sobie pistolet do skroni. Dell dostrzegł błagający wyraz jego zaszklonych oczu, z których lada chwila miały polecieć łzy. - Proszę cię, zrób to- dodał błagalnym tonem, tracąc całą pewność siebie. Dell nie miał pewności czy jest to autentyczna prośba, czy może jedna z zagrywek medyka, która okazała się nad wyraz skuteczna.
Mężczyzna wiedział, że znalazł się w impasie i będzie musiał zaryzykować. W przeciwnym wypadku jego przyjaciel wykrwawi się lub popełni samobójstwo. Ludwig nigdy nie był gołosłowny. Nie miał innego wyboru, więc chcąc uniknąć tragedii, podszedł do stołu, nie spuszczając wzroku z towarzysza. Musiał zachować ostrożność, ponieważ zachowanie medyka stało się nieobliczalne. Roztrzęsionymi dłońmi chwycił za woundepon i skierował go w stronę Ludwiga. Do ostatniej sekundy Dell wahał się, jednak widząc, w jakim stanie jest jego przyjaciel, zamknął oczy i pociągnął niewielką dźwignię, znajdującą się u dołu maszyny. W tej samej chwili z wylotu lufy popłynął strumień niebieskiego światła, który kilka sekund później zetknął się z ciałem czarnowłosego. Temperatura w pomieszczeniu momentalnie podniosła się o kilka stopni, co było skutkiem rozgrzanego silnika maszyny. Nagle Dell poczuł, jak sam osuwa się na ziemię. Wszystko wokół niego zdawało się wirować, a obraz przed oczyma się rozmazał. Poczuł gwałtowny ból w klatce piersiowej, a potem osunął się na ziemię.
-Gdzie... Gdzie ja jestem? - wydusił z siebie inżynier, zdając sobie sprawę, że nikt mu nie odpowie.
Znajdował się teraz w nieznanym mu miejscu, a wokół nie było ani jednej żywej duszy. Użycie woundeponu przyniosło nieoczekiwany skutek, jakim było załamanie czasoprzestrzeni i przeniesienie Della w czasie, jednak zanim inżynier zdążył się zorientować, co tak właściwie się stało, poczuł, jak coś ostrego wbija mu się w plecy i osunął się na ziemię.
Kilka dni później obok ciała przechodziła mała dziewczynka z ojcem. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na martwego mężczyznę leżącego przy drodze. Wydawało się, że ten widok nie zrobił na nich żadnego wrażenia.
-Patrz, papo! -krzyknęła dziewczynka i chwyciła leżący nieopodal LiD. Ojciec spojrzał na nią w nadziei, że znalazła coś, co nadawało się do spożycia, jednak kiedy zobaczył maszynę, którą trzymała w rękach, natychmiast jej ją wyrwał.
-Idziemy. Teraz- rzucił surowym tonem, wyrzucając urządzenie na ziemię, po czym pociągnął za sobą córkę. Dziewczynka odwróciła się i ujrzała niebieskie światło wydobywające się z woundeponu.

Spotkanie z Diabłem
Biegła tak szybko, jak pozwalały jej na to zmęczone już nogi. Oby tylko zgubić śledzących ją mężczyzn. Czuła, że już dłużej nie da rady, każdy jej mięsień promieniował bólem. Widziała ciemność przed oczami, jakby zaraz miała zemdleć, jednak wiedziała, że nie może. Nie teraz, nie w takim momencie. Gdyby zemdlała, straciłaby wszystko. Nie może pozwolić wygrać jemu.
Zyskała przewagę kilku metrów, to jej szansa. Skręciła w prawo i zanurkowała w ciemną, prawdopodobnie ślepą uliczkę. Starała się uspokoić oddech, chociaż wydawało się to praktycznie niemożliwe. Przywarła do zimnego muru, serce waliło jej niemiłosiernie. Usłyszała kroki i jakieś krzyki - jej prześladowcy. Starała się oddychać najciszej, jak tylko było to możliwe. W świetle ulicznych lamp zobaczyła kilka barczystych sylwetek biegnących przed siebie. Czyżby się udało? Wykiwała ich najprostszą sztuczką?
Miała mało czasu, za kilka sekund mężczyźni zrozumieją, że wywiodła ich w pole. Wyszła z uliczki, pospiesznie narzucając kaptur na głowę. Nie biegła, nie miała na to siły. Chciała tylko jak najszybciej oddalić się z tego miejsca i wreszcie spokojnie odetchnąć. Dlaczego ten psychiczny człowiek nasłał na nią swoich pachołków? Była dla niego aż tak cenna, czy może za bardzo go zdenerwowała? Czegokolwiek chciał, była pewna, że nie było to nic miłego.
– Tam jest, widzicie ją?! – usłyszała za plecami.
Modliła się, żeby nie usłyszeć więcej głosów, a jednak. Szybko zorientowali się, że ich oszukała. Znów zaczęła biec. Drugi raz jej się nie uda, już więcej ich nie zgubi. Praktycznie nie czuła nóg. Ulica była pusta, żadnych przechodniów, którzy mogliby jej pomóc. Trudno się dziwić. Nikt nie chce podpaść władzy, łamiąc prawo i wychodząc po godzinie policyjnej. Potknęła się i straciła równowagę, któryś z prześladowców musiał rzucić coś specjalnie pod jej nogi. Upadła na brudny chodnik i straciła przytomność.
Obudziła się w czystym, zadbanym pokoju. Nie wiedziała, ile czasu minęło, straciła wszystkie swoje rzeczy. Nawet jej zabłocone ubranie i ciepłą kurtkę zastąpiono luźnymi, czystymi rzeczami. Wstając z łóżka, dotkliwie odczuła skutki wysiłku fizycznego. Pokój nie miał okien, co nie przeszkadzało komuś w powieszeniu ciężkich, biało-złotych zasłon. Na suficie wisiała wielka szklana lampa, wyglądająca na drogą. Z lewej strony rzeźbionego łóżka zauważyła drzwi, zapewne prowadzące do toalety. Na drugiej ścianie również były drzwi, jednak zamknięte. Ściany były obite miękką tapetą ze złotymi nitkami. Pokój był ładny, Iza pokusiłaby się nawet o stwierdzenie - luksusowy.
Nie musiała długo czekać, usłyszała pikanie karty przesuwanej w czytniku danych i drzwi powoli się otworzyły. Wiedziała, kogo ujrzy i zdecydowanie nie była tym zaskoczona. Lśniące, czarne, skórzane buty, rozpięty płaszcz sięgający kolan, ciemne brązowe włosy. Jeszcze wczoraj rano była pewna, że więcej nie zobaczy tej znienawidzonej twarzy.
– Witaj Bellu, spotykamy się ponownie – uśmiechnął się, jakby nie miał nic wspólnego z jej pobytem w tym miejscu. Od zawsze kochał zgrywać niewiniątko.
– Dlaczego kazałeś mnie znaleść?
– Jestem pewny, że znasz odpowiedz na to pytanie – uśmiechnął się do dziewczyny, która już powoli traciła cierpliwość.
Sprowadzenie jej tutaj za wszelką cenę było bardzo w jego stylu. Zawsze dostawał to, czego chciał. Wielkie ego to nieodłączny element wszystkich znaczących osób. A ona naiwnie myślała, że uda się jej uciec przed jego ludźmi i nim samym.
Pomyliła się i nie dopracowała kilku elementów w swojej „ucieczce”. A teraz znowu musiała z nim przebywać i słuchać tego drażniącego głosu.
– Na początku nie byłem pewny, dlaczego w ogóle postanowiłaś uciec, może nie odpowiadało ci jedzenie? Uwierz, starałem się, żeby wszystko dla ciebie było jak najlepsze – powiedział.
– A nie przyszło ci do głowy, że to ty byłeś głównym powodem? – wbiła szpilkę. Mężczyzna zaśmiał się, chociaż wiedziała, że jedynie udaje spokojnego. Wyglądał na nieco zmieszanego, jakby właśnie usłyszał to, czego najbardziej nie chciał usłyszeć.
– Wyobraź sobie, że pomyślałem o tym, jednak sądziłem, że nie skreślisz mnie tak szybko –powiedział jej prześladowca. Westchnął, usiadł na łożku i schował twarz w dłonie. Zdziwiła się, że nie bał się tego zrobić. Nigdy wcześniej nie okazywał przy niej słabości. Zawsze stal dumny i wyglądał, jakby żył we wiecznym pośpiechu.
– A kiedy pokazałem ci to wszystko, nie pomyślałaś, że nie pokazałbym tego obojętnej dla mnie osobie?
Milczała. Faktycznie, w tamtym momencie czuła się wyjątkowa. Dał jej władzę, a ona ją wykorzystała. Myślała, że jest świadomy, na co ją stać i ile jest w stanie zrobić dla prawdy. Sumienie nie dałoby jej spokoju, gdyby zataiła przed społeczeństwem tak ważne informacje. Od samego początku przeczuwała, że jest złym człowiekiem, potrzebowała jedynie potwierdzenia. Dostała je i to prosto od niego.
– Wszystko wykorzystałaś przeciwko mnie. Zrobiłaś ze mnie mordercę, podburzyłaś całe społeczeństwo, opowiadając o mnie w sieci – teraz już nie potrafił być spokojny.
– Powiedz mi Bella, co tym zyskałaś? Nie uratowałaś nikogo, nie stałaś się bohaterką narodową, a jedynie zszargałaś mi reputację i pozbawiłaś nadzieji kilka rodzin. Naprawdę było ci to takie potrzebne?
Nie lubiła tego zdrobnienia swojego imienia, ale wiedziała, że Lucjan robi to teraz specjalnie. Zaczynała się go bać. Było widać, jak bardzo wściekły był. Powstrzymywał się, żeby nie rozwalić tego małego pokoju, aby nie dać jej więcej satysfakcji i argumentów. Nie chciał kolejny raz stracić przy niej kontroli. Całkowicie przestał jej ufać.
– Prawda zawsze musi wyjść na jaw – wiedziała, że nie poprawia tym swojej sytuacji, a tylko nakręci jego złość, ale nie mogła odmówić sobie przyjemności, jaką niosło drażnienie chłopaka.
Wzdrygnęła się. Przez ściany przetoczył się głuchy pomruk, kiedy brunet uderzył pięścią w ścianę. Wiedziała, że ma problemy z agresją, jednak po raz kolejny to zlekceważyła.
– A jednak udało mi się naprawić twoje błędy – zdobył się na krzywy uśmiech. – Znowu tu jesteś. Twoja ucieczka nie miała żadnego znaczenia, jednak jak wszystko, pociąga za sobą również konsekwencje.
Wygładził poły czarnego jak sadza płaszcza i udał się do drzwi. Starał się ochłonąć.
– Nie martw się, zobaczymy się niedługo – powiedział wychodząc.
Iza chciała wykrzyczeć mu w twarz, że ma nadzieję, że więcej się nie zobaczą, jednak mężczyzna był szybszy i drzwi już trzasnęły. Dziewczyna nie byłaby sobą, gdyby nie sprawdziła, czy nadal jest uwięziona. Nie był to klasyczny zamek, który mogła pokonać byle wsuwka do włosów. Nie miała karty, nie mówiąc już o broni, którą mogłaby przestrzelić blokadę.
Uznała, że może spróbować rozmagnesować panel. Brzmiało głupio, jednak to mogła być jej jedyna szansa. Znalazła metalową łyżkę i przyłożyła do drzwi. Nie było rezultatu, prawdopodobnie nie była ona namagnesowana. Już miała się poddać, kiedy coś kliknęło. W pierwszej chwili wystraszyła się, że wraca jej prześladowca, jednak drzwi nie otwierały się. Pełna nadziei Iza chwyciła za klamkę i pociągnęła. Ku jej radości ujrzała długi korytarz, pokryty szarą wykładziną w czarne romby.
– Teraz jak najszybciej znaleźć schody – pomyślała i przebiegła na sam koniec korytarza. Miękkie włókna dywanu tłumiły jej kroki. Tak jak przypuszczała, na końcu odnalazła klatkę przeciwpożarową. Metalowa konstrukcja nie była tak dyskretna jak gruba wykładzina i dudniące kroki Izy były bardzo dobrze słyszalne.
Dziewczyna kolejny raz toczyła walkę z czasem. Kiedy mężczyzna wróci, prawdopodobnie każe jej szukać wszędzie. Dobrze byłoby, gdyby do tego czasu była już daleko. Przeskakiwała kolejne stopnie, zupełnie nie przejmując się hałasem. Nie wiedziała, gdzie dotrze, kiedy skończą się schody. Powinna dobiec prosto do wyjścia ewakuacyjnego, jednak ten budynek miał prawdopodobnie tyle samo tajemnic, co osoba, której Iza teraz z pewnością nie chciała spotkać.
– Gdyby już zauważyli, że mnie nie ma, pewnie usłyszałabym alarm – dodawała sobie otuchy.
Niewiele myśląc przeskoczyła dwa ostatnie stopnie i z całej siły pchnęła drzwi, które okazały się otwarte. Już chciała zaciągnąć się zimnym, ale orzeźwiającym powietrzem wolności, kiedy usłyszała:
– Nie tak szybko, Bella. Wiedziałem, że będziesz chciała uciec.
Przeklęła w duszy wszystkie klatki przeciwpożarowe, które prowadziły do zamkniętych pomieszczeń. Dziwni ludzie, dziwne pomysły.
– Czego znów ode mnie chcesz, psycholu? – krzyknęła. Nie przeszkadzało jej, że mają widownię. Każdych drzwi pilnowali ochroniarze z bronią.
– Nie wydało ci się podejrzane, że korytarze nagle opustoszały, a tobie w całkiem przypadkowy sposób udało się otworzyć drzwi? Nie zwróciło to twojej uwagi? Musiałem sprawdzić, czy zmądrzałaś ostatnio, ale okazuje się, że nic z tego. Nadal jesteś tak samo uparta.
Bała się. Kolejny raz. Czuła się skołowana i przyparta do ściany. On to wszystko zaplanował, bo wiedział, że postanowi uciec. Co więcej, był tak pewny swoich racji, że czekał na nią przy samym wyjściu. Jakby dokładnie wiedział, które schody, drzwi, a w końcu wyjście wybierze. Bez wątpienia w tym człowieku było coś, co ją przerażało. Maniakalne spojrzenie, mimika.
– Oj Bella, musisz się jeszcze sporo nauczyć – powiedział, idąc powoli w jej stronę. Iza zrobiła intuicyjnie kilka kroków w tył. Zrobiła by ich jeszcze więcej, gdyby mogła. Była gotowa teraz uciekać, choćby i tysiąc kilometrów, żeby tylko znaleźć się jak najdalej od niego. Jednak za plecami poczuła twardą i zimną ścianę.
Prześladowca zbliżał się powoli, krok po kroku, wiedział, że ofiara nie jest w stanie mu uciec. Mogłaby próbować znokautować go, jednak miał obstawę. Dziewczyna mogłaby się założyć, że gdyby zrobiła nieprzewidywany ruch, dostałaby kilkanaście pocisków.
– Zabieraj ode mnie te swoje brudne, zakrwawione łapy – wysyczała. Serce waliło jej niemożliwie, a żołądek podchodził do gardła.
Świdrował ją swoimi niebieskimi oczami, była pewna, że to nie jest wzrok zdrowego człowieka. Przeraźliwie chciała uciekać, zniknąć stąd, zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby jej znaleźć się daleko stąd. Jednak nie miała możliwości. Uratowałoby ją jedynie, gdyby któryś z ochroniarzy strzelił w jej wroga. Na jej nieszczęście nawet ci „ewentualni sojusznicy” stali sztywno w wyznaczonych pozycjach, niczym kamienne posągi.
– Nie ma się czego bać – powiedział powoli, a na jego ustach pojawił się szaleńczy uśmiech.

Uścisk motyla
To był kolejny deszczowy poranek. Krople rytmicznie uderzały w szyby lekko uchylonych okien, a każdy dźwięk stuknięcia roznosił się w niewielkim pokoju na poddaszu. Wilgotne powietrze wpadające do środka było rześkie, w porównaniu do codziennego zapachu spalin, wydobywających się z pędzących po mieście aut. Gdzieś w oddali dało usłyszeć się syreny jadącego na pomoc ambulansu. Marcelina uwielbiała taką pogodę, ponieważ tylko podczas deszczu czuła się niezwykle spokojnie i miejski zgiełk pomagał zagłuszyć męczące ją myśli. Za każdym razem wychodziła wtedy na balkon owinięta w puchaty koc, z kubkiem gorącej kawy w ręce. Schroniona pod niewielkim dachem obserwowała miasto pozornie pełne życia, a jednak poza blaskiem neonów i sloganów knajpek było ono tylko szare i smutne, tak jak ona.
Mieszkanie dziewczyny znajdowało się na najwyższym piętrze jednego z ogromnych, niedawno zbudowanych apartamentowców. Składało się ono z przytulnej kuchni w skandynawskim stylu połączonej z salonem, w którym znajdował się ogromny telewizor, na którym pojawiał się każdy możliwy serial Netflixa. Głównym punktem w łazience była wanna, w której Marcelina nieraz spędzała długie godziny w gorącej wodzie, zmywając z siebie wszystkie zdarzenia minionego dnia. Natomiast tym co najbardziej przykuwało uwagę w sypialni było łóżko małżeńskie po brzegi wypełnione poduszkami. W każdym pokoju było nieskazitelnie czysto, ponieważ Marcelina chciała mieć porządek, chociaż tutaj, gdy w jej życiu panował chaos. Chciała mieć, chociaż nad tym kontrolę. Całe mieszkanie nie należało do największych, w końcu jedynym współlokatorem dziewczyny był czarny dachowiec, o imieniu Salem. Kot był jedyną ucieczką od samotności i jej oczkiem w głowie. Marcelina nienawidziła dużych przestrzeni, gdyż bała się tego co uciekało jej oczom. Marcelina nienawidziła tłumów, gdyż czuła się przy nich jakby traciła oddech z każdą sekundą. Marcelina nienawidziła wychodzić z domu, gdyż bała się stawiać czoła codzienności. Nienawidziła jeszcze wielu rzeczy, ale najbardziej tego, że Marcelina nie była normalna.
Tak przynajmniej słyszała od dziecka. Pojawiający się znikąd paraliżujący lęk pierwszy raz zaatakował ją w wieku 10 lat. Miało to miejsce w szkole w ciągu lekcji przyrody. Tematem zajęć była ochrona środowiska, więc nie było to nic nadzwyczajnego. Dzieci siedziały w swoich ławkach i słuchały uważnie nauczycielki. Nagle z ostatniej ławki dało się usłyszeć coraz głośniejszy wdech i wydech, który rozchodził się po całej sali. Marcelina drżała i nie mogła wydusić z siebie słowa. W jej oczach było widać błaganie o pomoc, której nie otrzymała. Cała klasa spoglądała na nią z rozbawieniem, gdy ona czuła się jakby walczyła o każdy oddech, tak jakby zaraz miała się udusić. Po chwili nauczycielka słysząc śmiech uczniów odwróciła się.
-Co was tak bawi? - zapytała przenosząc swój wzrok na Marcelinę, która miała łzy w oczach i dodała:
-Marcelino czy coś się stało? - powiedziała z wyraźnym przejęciem na twarzy. Dziewczyna w tamtym momencie ocknęła się, a cały lęk zniknął tak szybko jak się pojawił. Marcelina wydobyła z siebie głuche ,,nie, wszystko w porządku” i mimo, iż cierpiała to uśmiechnęła się. Nie chciała być problem dla innych.
Z roku na rok takich przypadków było więcej, a części z nich kończyły się wezwaniem kilku nauczycieli, którzy próbowali ją uspokoić i wizytą u szkolnego pedagoga, w którego gabinecie spędziła zdecydowanie zbyt wiele czasu. Polecono jej wizyty u psychologa, który kolejno skierował ją do psychiatry. Miała wtedy 14 lat. Szybko usłyszała diagnozę, którą były zaburzenia lękowe w postaci ataków paniki. Niektórzy ludzie boją się pająków, dużych psów, ciemności, a inni małych przestrzeni. Marcelina natomiast bała się bez powodu, sama nie wiedząc czego. Czasem mógł być to natłok myśli, a czasem presja i stres, którą odczuwała zbyt intensywnie z każdą wykonywaną czynnością. Po roku od diagnozy doszła fobia społeczna, a po dwóch insomnia - bezsenność. Jej rodzice wydawali tysiące na leki, które nie pomagały. Same wizyty u psychiatry kończyły się często tym, że on sam łapał się za głowę i przepisywał mocniejszy lek lub większą dawkę. W wieku 17 lat Marcelina dostała skierowanie do szpitala psychiatrycznego. Spędziła w nim aż trzy miesiące, ale nawet to nie zatrzymało ataków.
Dziś Marcelina ma 22 lata. Ku ironii jej imię oznacza ,,waleczna”. Jest jedynaczką. W Marcelinie od dawna nie ma czegoś takiego jak waleczność, dawno już poddała się i pogodziła ze swoim losem. Nieprzespane noce były widoczne pod postacią sinych okręgów pod jej oczami, brak siły do czegokolwiek zdradzały lekko przetłuszczone kruczoczarne, kręcone włosy, które splątane błagały o rozczesanie. W jej szafirowych oczach brakowało błysku. Dziewczyna była strasznie chuda, ponieważ spędzając połowę dni w łóżku często zapominała o tym, żeby z niego wyjść i cokolwiek zjeść. Najczęściej nosiła szare, zbyt luźne dresy. Jednak w momencie, kiedy odwiedzali ją rodzice lub wychodziła z domu zmieniała się nie do poznania. Ubierała się wtedy elegancko, układała włosy, na twarzy zawsze miała makijaż i... Sztuczny uśmiech. Jej zdolności aktorskie były na tak wysokim poziomie, że nikt nie podejrzewał co się dzieje. Poza tym, gdy wiedzieli i tak nic z tym nie robili. Marcelina zgubiła się już w liczeniu, ile razy usłyszała od innych ,,nie ma czego się bać”. Nic nie budziło w niej takiej wściekłości jak te trzy słowa. Ich w sumie nienawidziła jeszcze bardziej niż bycia “nienormalną”, dlatego udawała, że wszystko jest w porządku. Jej rodzice byli obrzydliwie bogaci, dlatego pozwolili dziewczynie mieszkać samej w kupionym przez nich mieszkaniu, tak samo jak zgodzili się utrzymywać ją, mimo tego, że nie studiowała. Właściwie to w głębi bardzo chciała wybrać kierunek i kontynuować naukę, ale przyniosłoby to znowu zbyt wiele stresu. Poza tym Marcelina nadal pamiętała jak ciężko było jej przejść przez klasę maturalną i uważała to za cud, że zdała wszystkie przedmioty z tak dobrymi wynikami.
Nadchodził początek grudnia. Za oknem robiło się już zimno. We wszystkich centrach handlowych aż roiło się od świątecznych dekoracji i tłumów... Ogromnych tłumów ludzi w pogoni za prezentami i promocjami. Marcelina zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później i ona będzie musiała wyjść z domu i stać się jego częścią. Ktoś może zapytać w takim razie, dlaczego nie może zamówić prezentów przez Internet? Chciałaby, żeby było to takie proste. Niestety jej mama jako wymarzony prezent wybrała sobie płaszcz, który jest dostępny tylko stacjonarnie, a dziewczyna już dawno obiecała jej go kupić. W końcu co może pójść nie tak? Wszystko... Naprawdę wszystko. Dziewczyna doszła do wniosku, że do galerii uda się w poniedziałek. Było to dosyć logiczne, ponieważ większość ludzi zjeżdżała się na weekendy. Zapomniała jednak dokładnie spojrzeć na datę w kalendarzu. Los chciał, że wybrany przez nią poniedziałek wypadał akurat 6 grudnia. Tego dnia w galerii nie dość, że było mnóstwo ludzi to jeszcze więcej dzieci niż zwykle, ponieważ z okazji Mikołajek wielu rodziców zabierało je ze sobą na zakupy. Marcelina zupełnie się tego nie spodziewała i początkowo, gdy przekroczyła próg obrotowych drzwi chciała wrócić do domu. Jednakże, głos w jej głowie krzyczał ,,Jesteś już tak blisko, nie możesz się teraz wrócić. Dasz radę, choć raz bądź dzielna. Włożyłaś już tyle wysiłku, żeby się ubrać. To nie może pójść na marne”. Wzięła głęboki wdech i poszła przed siebie. Nerwowo rozglądając się wokół siebie. Trzeba było przyznać, że galeria o tej porze roku miała niezwykły klimat, który podobał się Marcelinie.
Przypominał jej on o czasach, gdy spędzała święta z rodzicami jako dziecko, którego jeszcze nie męczył lęk. Była taka roześmiana i szczęśliwa, nie mogąc doczekać się spotkania z całą rodziną i wizyty Mikołaja. W tamtych latach też przed Wigilią odwiedzała z rodzicami galerie i nie mogła powstrzymać zachwytu, gdy spoglądała w barwne witryny sklepowe, w których stały rozmaite zabawki. Jednego roku wypatrzyła w nich sobie konika na biegunach, który potem odwiedził ją pod choinką. Na to wspomnienie uśmiechnęła się, a rzeczywistość wokół niej nagle nie wydawała się taka straszna. Przed wejściem do sklepu udało jej się odwiedzić kawiarnię, w której zamówiła gorącą czekoladę oraz malinowe brownie. Zapomniała już jak jedzenie na mieście dobrze smakuje. Tęskniła za tym. Będąc już w sklepie czekało na nią kolejne wyzwanie. Nigdzie nie mogła znaleźć płaszcza, a to równało się zapytanie kogoś z obsługi o pomoc. Bała się. W jej głowie już tworzył się obraz oceniających i śmiejących się ludzi. Musiała jednak pokonać lęk, jeśli nie dla siebie, to chociaż dla mamy.
-Prze...Przepraszam, gdzie mogłabym znaleźć ten płaszcz? - pokazała zdjęcie w telefonie, które wysłała jej mama.
-Chyba akurat mamy ostatni egzemplarz na magazynie. Musi Pani poczekać chwilkę. - tym samym ekspedient zniknął i wrócił z poszukiwanym przez dziewczynę płaszczem. Uśmiechnął się i jej go podał.
-Dziękuję bardzo, czy mogę już za niego zapłacić? - dziewczyna odpowiedziała, będąc już trochę śmielsza.
-Oczywiście! - młody mężczyzna zaprowadził ją w kierunku kas.
Po tych zdarzeniach udała się szybko w kierunku wyjścia. Gdy wyszła, na dworze padał pierwszy śnieg. Nagle Marcelina poczuła znajome kłucie w klatce piersiowej. Jej oddech znacznie się przyspieszył, ciało zastygło w bezruchu, a torba wypadła z rąk. Leżała na chodniku i tak bardzo się bała. Czuła się odłączona od rzeczywistości, a nad oczami widziała tylko czarne chmury. Maniakalnie powtarzała słowa ,,chcę do domu”. W końcu zwrócił na nią uwagę jeden z przechodniów.
-Halo, czy coś się Pani stało? Proszę spróbować oddychać razem ze mną. Wdech i wydech. - Marcelinie ten głos wydawał się znajomy i nie myliła się. Należał on do ekspedienta, który obsługiwał ją w sklepie. Najwyraźniej właśnie kończył pracę.
-Chcę do domu... - to jedyne co potrafiła z siebie wydusić.
-Odprowadzę Cię do domu, dobrze? Najpierw musisz się odrobinę uspokoić. - tym samym posadził ją. - Połóż dłonie na ramionach, mając ręce na krzyż. Raz lekko klep w jedno ramię, raz w drugie. Ta pozycja nazywa się ,,uściskiem motyla”. Jeśli kiedykolwiek poczujesz zagrożenie lub stracisz nad sobą kontrolę pomoże ci się uspokoić.
Marcelina odzyskała świadomość i cały strach zniknął. Nie wierzyła w to co się właśnie stało.
-Dziękuję za pomoc, naprawdę wiele to dla mnie znaczy. - mówiąc to wstała z ziemi i otrzepała się.
-To nic takiego! Proszę, chyba to upuściłaś - podał jej torbę z zakupionym wcześniej płaszczem. - Pozwól, że Cię odprowadzę. Nie chcę, żeby coś Ci się stało po drodze. Jestem Nataniel, a ty? - zapytał z tym samym szerokim uśmiechem na twarzy, który widziała już w sklepie.
-Marcelina. Miło mi poznać, bohaterze. - na jej twarzy również pojawił się uśmiech.
Tym samym wracali razem rozmawiając o życiu i śmiejąc się. Dziewczyna chyba w całym swoim życiu nie była taka szczęśliwa. Po drodze zaczęli nawet rzucać się śnieżkami ze świeżego śniegu, a Nataniel oddał jej swoją czapkę, żeby nie zmarzła. Gdy dotarli do mieszkania dziewczyny chłopak poprosił ją o włączenie telefonu i podyktował jej swój numer.
-Pamiętaj, przy mnie nie ma czego się bać... - szepnął jej do ucha i przytulił ją na pożegnanie.
Marcelina pierwszy raz nie odczuwała złości słysząc te słowa. Zamiast tego poczuła ogromne ciepło, rozchodzące się po jej całym ciele. Pierwszy raz w życiu poczuła się bezpieczna. Nie bała się i zrozumiała, że nawet dla niej jest nadzieja na lepsze jutro, a każdy strach da się pokonać. Od tamtego dnia postanowiła walczyć o siebie, w końcu Marcelina znaczy ,,waleczna”.