Aktualności
Kompa
Czy istnieją słowa, które nie mają tłumaczenia na język polski? Często się nad tym zastanawiałem. Każde słowo można przetłumaczyć, ale dla niektórych nie mamy odpowiednika. Jedno z tych słów-zagadek, które mi nie dają spokoju przez prawie 30 lat, odkąd mieszkam w Polsce, to słowo, z którym nieraz zasypiam w głowie, to chorwackie słowo „iznjedriti”. Jesteśmy w stanie przetłumaczyć to jako: wychować, odchować, zrodzić, ale to nie oddaje w pełni znaczenia. To coś więcej. Bo „njedra” to piersi, ale również i klatka piersiowa, a „iznjedriti” to wykarmić na tych piersiach, donieść, a może jednak najbliżej odchować. Słowo to jest ściśle powiązane z jeszcze jednym słowem – z krajobrazem. Albo może dokładniej z pewnym miejscem lub miejscami w krajobrazie.
Każdego z nas definiuje, wyznacza krajobraz. I to ten, gdzie dorastaliśmy, bardziej niż ten, gdzie obecnie mieszkamy. Nie tylko mnie, ale wielu z nas definiują rzeki. Niektórych góry, łańcuchy górskie, morza, jeziora, a niektórych przestrzenie, tak jak Aborygenów w Australii, a niektórych wielkie miasta. Broko zdefiniowała, „iznjedrila” rzeka. Rzeka Drava. I miasto. Osijek. Stutysięczne miasto, które rozciągnęło się jak dżdżownica wzdłuż prawego brzegu rzeki. Około 250 kilometrów w linii prostej na południe od Budapesztu, jakieś 180 km na zachód od Belgradu i około 300 km na wschód od Zagrzebia.
Drava to piękna, europejska rzeka. Swoje źródło ma we Włoszech, ale największa część jej dorzecza przypada na Chorwację, na pogranicze chorwacko – węgierskie. W górnym biegu, w Austrii i Słowenii, rzeka jest węższa, szybsza, czystsza, a po wypłynięciu z jeziora Dubrava w okolicach Varaždinu gdzie zaczyna się wielka Nizina Panońska, zaczyna meandrować. Przewala się przez pola i lasy, podkopuje żyzne ziemie i co roku po trochu zabiera płodne grunty rolnikom. A tuż przed Osijekiem, w okolicach wsi Josipovac, w końcu rzeka się prostuje, staje się szeroka, mętna, zaczyna się toczyć powoli, pachnie mułem, robi tylko kilka wielkich, szerokich zakrętów i około 25 kilometrów płynie prosto w czeluści innej, wielkiej i bardziej znanej europejskiej rzeki – Dunaju. Niniejsza historia rozgrywa się przy metalowej tabliczce z oznaką „18”, co oznacza, że do końca rzeki Dravy, do jej ujścia do Dunaju, zostało tylko 18 kilometrów. Ciekawe, że całe jedno życie kręciło się wokół tej tabliczki i tego konkretnego miejsca i tej rzeki.
W miejscowości Aljmaš stoi metalowa tabliczka z napisem „0”. Prosty, metalowy, biały słup z czarną tablicą, na której białą farbą jest napisane zero. To koniec. Tu Drava wpływa do Dunaju.
* * *
Wszędzie na świecie miasta, które powstały na brzegach rzek, wiele im zawdzięczają. Rzeka daje wodę, pożywienie, piasek do budowy, ale i wymusza na mieszkańcach dodatkowe wysiłki. Bo przez każdą rzekę należy kiedyś przerzucić most. Dopiero wtedy rzeka jest oswojona. Coś jak oswajanie dzikiego zwierzęcia. Osijek nie jest wyjątkiem. Powstał w tym miejscu z jednego prostego powodu. W tym miejscu rzeka była najwęższa. Idealne miejsce na osiedlenie się. Ziemia jest żyzna, woda czysta, pełna ryb. Niedalekie lasy są pełne zwierzyny łownej. Od zawsze mawiano, że tutaj nawet jakbyś i guzik zasiał, to coś wykiełkuje. W tamtych latach, gdy miasto powstawało, gdzieś w XII wieku, okolice musiały przypominać Eden. I z tego Edenu wyrosło miasto.
Dzisiaj Osijek to środkowoeuropejskie miasto, wycofane z głównych tras drogowych i kolejowych, stojące na uboczu, a tym samym rozwijające się inaczej, bardziej spokojnie, podatne na wpływy dopiero po kilku latach, bo wszelkie nowości, takie jak np. linia kolejowa, czy elektryczność, radio albo autostrady docierają tutaj z opóźnieniem. Ale wielka historia nie omijała grodu, bo wszystkie nieszczęścia, choroby i wojny przetoczyły się tutaj, tak samo okrutnie i krwawo, jak gdziekolwiek indziej, a wydarzenia zasiały niepokój w głowach i umysłach mieszkańców. Historia pobrała swoje żniwo w postaci grobów znajdujących się na kilku miejskich cmentarzach, lecz i tak miasto przetrwało. Przetrwało najazd Turków, Niemców i Serbów i nadal stoi.
I właśnie tam, w Osijeku, 23 października dalekiego 1912 roku, urodził się Drago Kolenc na którego wszyscy mówili Broko. Jego rodzina, prawdopodobnie niemieckiego pochodzenia na co może wskazywać nazwisko, które w oryginale brzmiało Kolenz, zamieszkiwała niewielki dom przy ulicy Vodeničkiej 25. Zabudowa ulicy jest zwarta. Domy bielone wapnem, czasami z domieszką koloru, stoją koło siebie, stykają się, a na zapleczu, z tyłu, sąsiadów oddziela tylko drewniany płot, a tam, na podwórkach rosną drzewa owocowe, stoją kurniki, chodzą świnie, czasami jakiś koń lub koza, jest błoto i smród. To jedna z niewielu stromych ulic w Donjim Gradzie czy Mieście Dolnym lub Unterstadcie, jak mawiano na część miasta położoną najdalej na wschód.
Wszystkie dzieci mieszkające w pobliżu wody bardzo szybko uczą się pływać. Bez znaczenia czy to są wielkie jeziora amerykańskie, jeziora afrykańskie, czy wioski w południowych Włoszech. Dla dzieci woda to drugi żywioł. Drago nie był wyjątkiem, bo rzeczywiście już jako małe dziecko nauczył się pływać. Drava znajdowała się tylko kilkanaście metrów od jego domu. Było to tak naturalne, że rzeka stanie się jego przeznaczeniem. Lata, w jakich dorastał, późniejsze wojny światowe, które regularnie nawiedzały miasto, nie rozpieszczały ludności. Ale rzeka za każdym razem pomagała. Karmiąc rybą, dając bezpłatną wodę do picia i prania no i oczywiście pracę. Przed I wojną światową na rzece co roku pojawiały się rzeczne młyny, dające pracę dla kilku osób, karmiąc nieraz całe rodziny. Mąką i pracą.
A Broko wyrósł na silnego i postawnego mężczyznę. Siła jego rąk mogła zginać stalowe pręty, unosić do góry beczki z winem. O jego wyczynach opowiadano wiele legend. Ożenił się i doczekał syna i córki, ale pomimo tego że miał rodzinę, jego największą miłością była i została rzeka Drava. Jego małżonka Jelka krzyczała na niego, gdy wieczorami w kapciach wychodził z domu, aby powłóczyć się i posiedzieć nad rzeką, popatrzyć na lasy z drugiej strony, tam gdzie znajdowała się osada Podravlje, lub zamoczyć nogi w nurcie czy powędkować. Nie była zła, gdy przynosił ryby do domu na obiad, ale jednak wyczuwała, że gra drugorzędną rolę w jego życiu. Latem nieraz patrzyła na niego, jak się kąpie w rzece, pływa, nurkuje. Jak skacze do rzeki, pluska wodą dokoła siebie. Woda, a właściwie rzeka była jego pierwszym żywiołem.
* * *
Dziesięć dni przed czwartymi urodzinami, ojciec zabrał Broko nad rzekę, bo tego piątku po południu, 13 października 1916 roku, działy się tam bardzo ciekawe rzeczy. Tej jesieni, która była wyjątkowo łagodna i słoneczna, gdy drzewa już prawie do końca zrzuciły swoje liście i gdy orzechy i jabłka zostały już pozbierane z drzew, a wiśnie i czereśnie, słodkie jak mało gdzie, były już tylko wspomnieniem, zaczęły się dziać bardzo ważne rzeczy. Jak to zazwyczaj bywało w Osijeku, z opóźnieniem kilku lat, niektóre wynalazki ostatecznie znalazły drogę i do tego miejsca. Już od miesiąca na wysokości Domu Rybackiego, stojącego nad brzegiem rzeki, na bezpiecznej odległości i wysokości, aby go powodzie nie zabrały, obok tego murowanego, pomalowanego wapnem budynku, w którym zatrzymywali się zawodowi żeglarze rzeczni, a w którym można było odpocząć, przespać nockę na lądzie, zamówić kąpiel, obiad, czy nawet usługi miłosne, zaczęli się kręcić jacyś dziwni ludzie. Najpierw pojawiła się ekipa węgierskich cieśli, którzy zaczęli budować coś na wodzie, co kształtem przypominało molo. Tyle tylko, że było to kwadratowe molo. Mieli ze sobą mnóstwo desek i gwoździ. Ich stukanie młotkami i przycinanie desek piłami ręcznymi można było słyszeć od samego rana do późnego wieczora, gdy tylko światło dzienne na to pozwalało. Przez tych kilka tygodni cała okolica pachniała wiórami i drewnem. To tak, jakby się jakiś tartak przeprowadził nad brzeg. Prace te trwały prawie cały miesiąc. Po około 3 tygodniach, gdy spod młotków cieśli zaczęła się oczom Unterstadterów ukazywać płaska, drewniana, pływająca platforma zakończona ogrodzeniem i małym drewnianym zadaszeniem pośrodku, zjawiła się i inna brygada składająca się z czterech osób - młodych, silnych mężczyzn, którzy na zaprzęgu konnym przywieźli ze sobą kilka łopat, piasek i cement. Po wykopaniu głębokiej, lecz wąskiej, dziury tuż obok Domu Rybackiego, ustawili wysoki, metalowy słup, który był wyższy od stojącego obok jednopiętrowego budynku. Ludzie przychodzili i oglądali, jak kilku silnych chłopów ręcznie zdejmuje słup z drewnianej paki, niesie go do wykopanej dziury, a potem męczy się, aby postawić słup w dziurze i wyprostować go. Gdy osiągnęli zamierzony efekt, podpierając słup ze wszystkich stron drewnianymi belkami, jeden z nich, ten najmłodszy, przygotował zaprawę, którą potem wlali i zacementowali ten niby maszt. Na liczne pytania gapiów, co to ma być, do czego to będzie służyć, odpowiadali tylko jednym słowem: Kompa!
Po osadzeniu słupa i po sprawdzeniu, że stoi prosto, tego samego dnia można było ich zobaczyć jak wykonują tę samą pracę po drugiej stronie rzeki w prostej linii od Domu Rybackiego i tej tablicy z numerem 18. Gdy postawiono i drugi słup po drugiej stronie rzeki, kilka dni później gdy cement związał się, na miejscu zjawiła się inna ekipa. Tym razem na pace powozu był zwój grubego sznurka, który podobno przywieziono aż z Karpat. Tak grubą linę kupiono w jednej z kopalń polskich. Dwóch silnych mężczyzn weszło na sam wierzch metalowego słupa i jakąś tajemniczą metodą przywiązało i przymocowało sznur, który potem był spuszczony do rzeki, gdzie został załadowany na łódkę i przewieziony na drugą stronę rzeki. Tam kolejnych dwóch pracowników przywiązało linę do słupa. W ten sposób połączono dwa brzegi rzeki Dravy.
Tego piątku po południu na miejsce dotarł i sam właściciel „kompy”, starszy pan Arpad Csiky. Drewnianą platformę, wcześniej zbudowaną na rzece, przymocowano do tego grubego sznura i prom do przewozu ludzi na drugą stronę rzeki był gotowy. Na brzegu po obu stronach zebrało się mnóstwo ludzi, którzy czekali na możliwość przepłynięcia na druga stronę. Jako pierwszy na drugi brzeg, i oczywiście z powrotem, przepłynął właściciel Csiky oraz budowniczy promu Ilik. Gdy powrócili, oznajmili, że prom jest bezpieczny i że pierwszych 30 osób może udać się w podróż. Ustawiła się długa kolejka i tego dnia prom pływał aż do całkowitego zmierzchu, gdyż ciekawskich było wielu. Było to wydarzenie godne otwarcia mostu, który w tamtych latach w Osijeku był tylko jeden – kołowy, lub otwarcia kina Slavija. Gdy pan Cisky, który miał wielkie siwe wąsy, i ubrany był w szary, sztywny garnitur, przechodził obok Broko, niespełna czteroletni chłopiec zaczepił go i zapytał, ile będzie musiał mieć lat, żeby pracować na promie. Pan Cisky zatrzymał się, pochylił się do przodu i pogłaskał Broko po gęstej czuprynie i zapytał go:
– Jak masz na imię, chłopczyku?
– Broko. Wszyscy na mnie mówią Broko – odpowiedział.
– A ile masz lat? – zapytał Csiky.
– Cztery – odpowiedział Broko
– A umiesz pływać? – interesowało właściciela spławy.
– Oczywiście! – Broko wcale nie skłamał.
– No dobrze, ale na razie jesteś chudy i mały. Musisz być duży i silny, musisz dużo jeść. Zgłoś się do mnie, jak skończysz szesnaście lat. Jeżeli będę tyle żył. Ha ha! – Głośno zaśmiał się, jeszcze raz poklepał Broko po głowie i poszedł dalej. Broko bardzo dobrze zapamiętał te słowa.
Na wiosnę 1928 roku, nie skończywszy jeszcze 16 lat, a po skończeniu tylko 4 lat szkoły podstawowej, zaczął pracę jako „splavar”, czyli osoba, która przewozi ludzi na drugą stronę rzeki. Już wtedy był silny. Mówili, że jak wół. Miał siłę, aby bykowi „wyprostować rogi” lub żeby unieść na plecach cały powóz z drewnem. Jak mówi legenda, któregoś razu, kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej, spotkał Broko na moście kolejowym Cygana z bryczką, którą ciągnął koń. Powóz był cały naładowany drzewem z pobliskich lasów. Cygan spieszył do domu, bo zaczęło się już ściemniać. Most był metalowy, przejeżdżał nim tylko pociąg i dlatego był wąski, więc Broko musiałby ustąpić na bok, aby przepuścić powóz, co mu nie było na rękę, a tym bardziej, że zauważył, że na bryczce siedzi Cygan. Powóz zatrzymał się. Broko stanął pośrodku tego wąskiego mostu niczym człowiek witruwiański, jakby narysował go sam Leonardo da Vinci. Rozłożył szeroko ręce, a nogami się mocno zaparł. Patrzy na Cygana, który się uśmiecha szyderczo, z kącika ust wystaje mu końcówka papierosa. Na głowie ma śmieszny, czarny i brudny kapelusz. Uśmiecha się, bo jeszcze nie wie, na kogo trafił.
– Ja tutaj przechodzę mostem! – krzyknął Broko.
– No i co z tym mam zrobić? – zapytał Cygan.
– Idziesz mi stąd. Już cię tu nie ma! Ja chcę przejść! Ustąp! – Zdenerwowany Broko nadal stał w miejscu.
– Nie mam jak. Jest za wąsko – odpowiedział Cygan.
– Jak się nie ruszysz natychmiast, zaraz podniosę cię do góry z bryczką i rzucę z mostu do rzeki. – Zdenerwowanie Broki już było duże.
– Akurat. Żeby niby co? Ty mnie z powozem rzucisz do rzeki? – Cygan się roześmiał od ucha do ucha. Oczom Broki ukazała się brzydka gęba prawie bez zębów W kąciku ust nadal był ten zgaszony pet.
– Chcesz się założyć, że podniosę i ciebie i tę twoją zasraną bryczkę? – zabrzmiało to bardzo poważnie. Cygan nigdy by nie przepuścił okazji, aby się wzbogacić.
– Dobrze. A o co się założymy? – Zszedł z powozu i stanął na metalowej podłodze mostu.
– Ja cię podniosę wraz z bryczką, wszystkie cztery koła, a jeżeli mi się nie uda, to dam ci 5 dinarów.
Broko zbliżył się do Cygana. Jego nos prawie dotykał nosa Cygana. Poczuł zapach rakii z bezzębnych ust.
– Ale jeżeli mi się uda, to zabieram powóz i całe drewno, które tam masz. Konia możesz sobie zatrzymać. Nie jestem złodziejem – zabrzmiało to jak wielka okazja. Nie ma Cygana, który by zmarnował taką okazję i nie zarobił 5 dinarów. Wówczas za te pieniądze można było zrobić obiad na tydzień i jeszcze by zostało na fajki i zapałki. I może na choć jeden los na loterii państwowej.
– Dobrze, zakład stoi.
Nie poddali sobie rąk, bo słowo Broko liczy się i bez uściśnięcia dłoni. Cygan wszedł z powrotem na pakę, usiadł i czeka. Broko zdjął płaszcz, wczołgał się pod powóz i ukucnął. Pobujał nim trochę, a potem znalazł centralne miejsce pod paką, złożył kilkakrotnie płaszcz, położył go pomiędzy plecami i powozem i zaparł się nogami i rękami o podłogę. Ciężko stękając i przeklinając, pocąc się, podniósł powóz wraz z Cyganem tylko kilka milimetrów do góry. To wystarczyło, bo wszystkie cztery koła przed krótką chwilę były w powietrzu. Z pod paki docierały głośne jęki i pomrukiwania.
Chwilę później Broko upadł na podłogę na czworakach i wyszedł spod powozu. Wstał, rozprostował się, otrzepał kolana i ręce z kurzu, założył płaszcz i powiedział:
– Odpinaj tego konia i przesuń się. – Cyganowi z wrażenia wypadł ten pet z ust i wiatr porwał go do rzeki. Nie mógł ani słowa powiedzieć. Stał tam z koniem i patrzył, jak Broko zabiera jego drewno i wraca do domu.
* * *
Innym zaś razem podczas któregoś lata, poziom wody w rzece niebezpiecznie się obniżył. Jednej słonecznej i ciepłej niedzieli mnóstwo ludzi chciało przepłynąć przez rzekę z osady Podravlje do Miasta Dolnego, aby udać się do kościoła. Dzieci z rodzicami, starszy ludzie stali odświętnie ubrani, w białych koszulach, najlepszych spodniach, z czystymi butami, dziewczynki w białych sandałkach i białych podkolanówkach, wszyscy czekali na Broko. Ponieważ wiadomo, że dźwięki się nad wodą rozchodzą inaczej niż gdzie indziej, około godziny 5:20, już pierwsze osoby krzyczały do Broko, aby wyruszył w podróż. W niedziele nie obowiązywał zwyczajny rozkład jazdy. Gdy zebrało się wystarczająco dużo ludzi po którejś ze stron rzeki, Broko przepływał, nie bacząc na godziny. Podczas pierwszej porannej wypraw około godziny 5:30 (pierwsza msza w kościele zaczynała się o 6 rano) z Miasta Dolnego do Podravlje, prom przybijając do drewnianego molo, osiadł na mieliźnie. Przez noc poziom wody znacząco opadł i w niektórych miejscach ukazały się piaszczyste wyspy nieraz ciągnące się prawie do samego środka rzeki. Na przeciwnym brzegu zebrało się mnóstwo ludzi. Gdy prom zatrzymał się tylko kilka metrów od molo, ludzie czekający na Broko zauważyli, że platforma zastygła nie w tym miejscu, gdzie powinna. Jacyś dowcipnisie zaczęli krzyczeć do Broko:
– No i co teraz zrobisz, towarzyszu Broko? My musimy do kościoła. Jak nas teraz przywieziesz?
Słowa te tylko jeszcze bardziej zdenerwowały Broko i ten, nie czekając na pomoc kogokolwiek, nagle zaczął się rozbierać. Ludzi stojących na brzegu aż zamurowało. Zapadła cisza, aż można było usłyszeć pisk jaskółek polujących na poranne muchy i inne owady. Broko rozebrał się do kąpielówek i wszedł do wody. Zanurkował przy jednej, a za chwilę i przy drugiej burcie osiadłego na płyciźnie promu linowego. Gdy zlokalizował miejsce, gdzie piasek zatrzymał jego łódź, zaparł się nogami w piasku i przerzuciwszy ręce do tyłu, zaczął podnosić prom do góry, jednocześnie przesuwając go na ciut głębszą wodę. W tej ciszy znad wody docierały tylko jego stęki i przekleństwa. Po kilku próbach udało mu się. Prom wrócił na wodę. Po płyciźnie Broko obszedł drewnianą platformę, złapał za sznur, który służył do przywiązania do mola i pociągnął prom do przystani. Wyszedł z wody i tylko w kąpielówkach wszedł na pokład i zaczął pobierać opłaty za przewóz. Nikt się słowem nie odezwał. Nawet ci dowcipnisie zamilkli.
* * *
Gdzieś w połowie lat 50 XX wieku na brzegu przy osadzie Podravlje, po drugiej stronie od tablicy z numerem 18, decyzją burmistrza powstała plaża. Drava w tym miejscu latem obniża się i wtedy z rzeki przez noc wynurza się piękna i duża piaszczysta plaża. Były to czasy bez basenów, chloru i ścisku. Podczas bardzo upalnych dni latem rzeka, której temperatura nie przekracza 20 stopni Celsjusza, jest idealnym ochłodzeniem. Bardzo szybko na plaży zjawili się handlarze owocami i napojami, nawet powstał i mały drewniany bar, gdzie można było kupić piwo, wino czy coś mocniejszego, ale także i słodkie napoje takie jak grenadina i inne soki. Właściciel baru ogrodził kawałek rzeki i tam w wodzie schładzał napoje, a gdy słońce zaczynało nagrzewać brzegi, jeden z parasoli słonecznych zaniósł tam i chronił napoje przed działaniem ciepła. Zdarzało się, że cwaniacy podpływali do tego ogrodzenia i próbowali ukraść butelki z piwem lub winem, ale gdy się właściciel zorientował, to zaniósł małe krzesełko do tego ogrodzenia i jednemu z największych osiłków płacił piwem (jedno na godzinę), aby pilnował „magazynu do schładzania”. Chętnych do pilnowania nie brakowało.
W takie dni Broko pracował cały dzień. Przewoził dzieci i starszych ludzi na plażę, a wieczorem ich zawoził z powrotem do miasta. I choć bilet na przejazd kosztował tylko kilka para (1 Dinar = 100 para), byli i tacy, którzy próbowali przepłynąć promem na drugą stronę, nie płacąc, a chowając się w wodzie za tylną burtą. Broko nie uznawał czegoś takiego, ponieważ utrzymywał rodzinę z biletów. Gdy się zorientował, że ktoś próbuje dostać się na drugi brzeg, nie płacąc, nieraz potrafił skoczyć do wody pośrodku rzeki i rozgonić cwaniaków. Ale ciężko pokonać chytrusów. Nie zawsze mu się to udawało. Jak stawał się coraz starszy, po prostu udawał, że ich nie widzi. Ale któregoś razu jeden z kombinatorów wszedł do wody i chwycił się tylnej burty, starając się schować przed wzrokiem przewoźnika. Ubranie dał koledze, który zapłacił za bilet i wszedł na pokład. Oczywiście, że Broko od razu zorientował się, co jest grane, ale poczekał na odpowiedni moment. Gdy prom znajdował się na środku trasy, podszedł do tyłu i z wody wyciągnął spryciarza. Trzymał go pod pachami, a sprytna bestia machała tylko rękami i nogami w powietrzu. Chłopiec milczał z przerażenia. Broko zaczął go straszyć.
– No, popatrz, popatrz. Nie wiedziałem jeszcze takiej rybki w rzece. Co to za gatunek. Ryboczłowiek. No proszę. Gdzie masz bilet? – Przerażony młodzieniec jąkał się, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.
– Nie, nie… nie mam… – ledwo wykrztusił z siebie.
– A, proszę, a teraz nam wszystkim pokażesz, jak szybko płyniesz z powrotem. – Broko zaniósł młodzieńca na brzeg promu i uniósł go nad wodą. Chłopca ogarnęła panika.
– Proszę, towarzyszu Broko, proszę pana, bardzo proszę, ja nie umiem pływać! – teraz już krzyczał.
– A to się zaraz przekonamy. – Trzymając dzieciaka nad wodą, odwrócił się do pozostałych pasażerów, którzy siedzieli na drewnianych ławkach i bawili się przednie. – Towarzyszki i Towarzysze, czy mam utopić tego ryboczłowieka, czy zostawić go na suchym?
– Utopić! Rzucić! – pasażerowie zaczęli krzyczeć, świadomi tego, że Broko żartuje. – Do wody z nim! A jak! Co to za element? To wróg narodu! – Chłopiec wierzgał nogami i rękami, autentycznie się bojąc.
– No to skoro utopić, proszę bardzo! – Broko podrzucił chłopca w powietrze i ten z wysokości około 4 metrów upadł do wody. Pasażerowie w przerażeniu zamilkli. Broko odwrócił się do nich i powiedział:
– Nie ma się czego bać! – Szybko podskoczył do burty i jednym sprytnym ruchem złapał za koło ratunkowe, gotowy natychmiast rzucić je chłopcu w wodzie. Ale tak jak i myślał, chłopiec wynurzył się z wody i ruchami wytrawnego pływaka zaczął pływać z powrotem na brzeg, z którego przybył. Broko się głośno uśmiał, a wszyscy obecni na promie odetchnęli. Nie ma żartów z Broko. Niejeden się przekonał.
* * *
Prom pływał przez cały rok, ale gdy nadchodziła zima, taka ostra, kontynentalna, która ścinała nawet wodę w rzece, prom był wyciągany na brzeg i zimował do wiosny. A że wiosna na Bałkanach przychodzi bardzo szybko, już w lutym wznawiano przeprawę. W tamtym czasie, Broko i tak codziennie odwiedzał przystań i sprawdzał, czy prom jest cały, czy drewno nie wymaga wymiany, czy lód topnieje na rzece i w ogóle czy wszystko jest w porządku. Któregoś razu, podczas jednej bardzo silnej zimy, po śniadaniu Broko udał się jak zazwyczaj nad rzekę. Chciał sprawdzić, jak mocny jest na niej lód. Gdy przyszedł na przystań, zauważył dwóch chłopców chodzących po lodzie, próbujących przedostać się na drugi brzeg. Podszedł do przystani i ostrożnie dotknął lód nogą. Poczuł lekkie pękanie. Wiedział, że zima jeszcze nie zamroziła wody na tyle, żeby można było spokojnie przejść się na druga stronę. Zaczął krzyczeć na chłopców, że mają ostrożnie wrócić z powrotem, ale oni tylko odmachnęli ręką. Broko krzyczał na nich, że aż ludzie z pobliskich domów wyszli na ten ziąb, bo nie wiedzieli, co się dzieję. Pod jednym z chłopców lód się załamał. Wpadł do wody. Na szczęście, jego kolega natychmiast się położył i zmniejszył nacisk na lód podając koledze rękę, przytrzymując go, aby go nurt nie porwał. Chłopiec, który wpadł do wody, zaczął krzyczeć i wołać o ratunek. Broko nie czekał ani przez chwilę. Odłamał z promu kawałek deski, rozebrał się z ciężkiego płaszcza i wszedł na lód. Położył się i przesuwając deskę przed sobą, powoli posuwał się do przodu. Krzyczał cały czas na chłopców, aby się nie ruszali. Gdy po 5 minutach dotarł do nich, jednym ruchem ręki wyciągnął chłopca z wody, położył go na deski małymi ruchami wracał na brzeg. Drugi złapał się za jego stopę i tak pełzli z powrotem. Ludzie na brzegu już przygotowali koc i gdy tylko Broko z dziećmi wyszedł na brzeg, porwali chłopców i zanieśli ich do pobliskiego domu, aby się ogrzali. Broko udał się do karczmy i po dwóch głębszych trochę się rozgrzał. Nie były to jedynie osoby, które uratował. Według niektórych źródeł Broko podobno uratował przeszło sto osób. Czy z wody, czy z lodu.
* * *
W roku 1962 został zbudowany i oddany do użytku most samochodowy przez rzekę Dravę. Skróciło to czas dojazdu i pomogło mieszkańcom osady Podravlje, a także i innych miejscowości, na lepszą komunikację z miastem. Prom, w związku z przerzuceniem drogi na drugą stronę rzeki, zaczął tracić na ważności i dziesięć lat po otwarciu mostu, przejazd promowy zlikwidowano. Broko dostał pracę w OSP Donji Grad, gdzie był magazynierem, lecz na same akcje gaśnicze nie jechał. W wieku 65 lat, w roku 1977 poszedł na emeryturę. Jego rodzinna, po śmierci jego żony Jelki, oddała go do domu starców, który znajdował się daleko od rzeki.
Jak to zazwyczaj bywa, Broko pokonała choroba. Siły opuściły go, gdy był w wieku około 70 lat. Najpierw stracił wszystkie zęby. Jeszcze gdy pracował na przeprawie promowej, półgodzinne przerwy pomiędzy kursami spędzał w pobliskiej knajpie „Kod Čika Laze”, gdzie ludzie sami kupowali mu picie czy jedzenie. Gdy stracił wszystkie zęby, nie mógł już normalnie jeść, to kelnerzy mu przynosili kromkę chleba i czerwone wino w miseczce. Broko moczył chleb w winie i potem tak rozmoknięty połykał. A gdy zjadł kromkę czy dwie, mówił do kelnera:
– A teraz, proszę, przynieś mi szklankę wina. Po tak dobrym obiedzie, muszę się napić.
Na promie pracował do ostatniego dnia. Gdy mu powiedziano, gdzieś latem 1972 roku, że traci pracę, że przeprawa zostanie zlikwidowana, bo jest już teraz most samochodowy, nie mógł wydusić z siebie jednego słowa. Pobiegł na prom i popłynął na sam środek rzeki i tam zablokował swój jedyny dom, jaki posiadał, ten dom na wodzie. Usiadł na drewnianej ławce i rozpłakał się. Nie chciał, aby ktokolwiek go zobaczył. Siedział tak dwie godziny i żegnał się z promem i rzeką, ze tymi wszystkim latami, które spędził na tym kawałku drewnianej platformy, robiąc to co lubił najbardziej – przeprawiał się na drugą stronę. Łączył dwa światy, prawobrzeżny i lewobrzeżny, wieś i miasto. Północ i południe. Baranję i Slawonię. Pracownicy, którzy przyjechali rozebrać prom długo go namawiali, aby wrócił, bo oni maja pracę do wykonania. Poddał się, wrócił do przystani na prawym brzegu i podszedł do jego ulubionej karczmy. Tam wyrwał kelnerowi całą butelkę czerwonego wina i poszedł do domu. Nie zjawił się nad rzeką, dopóki pracownicy zatrudnieni przy rozbiorze przystani i promu nie skończyli pracy. Nie było go nad rzeką przez prawie dwa tygodnie. Sąsiadki z ulicy Vodeničkiej donosiły, że zachorował, że nie może wstać z łóżka, że się powiesił, że wyjechał, że cały czas leży pijany, że się otruł, że lunatykuje i jeszcze wiele innych niesprawdzonych historii. Prawda była taka, że za dnia rzeczywiście nie wychodził z domu, lecz gdy noc zapadała nad rzeką i gdy wszyscy już smacznie spali w swoich domach, Broko wracał nad przystań i całą noc przesiadywał nad rzeką. Za plecami miał tę tablicę z numerem 18. Dopiero praca w OSP i zajęcie się sprawami strażackimi pozwoliła mu choć na trochę zapomnieć o rzece. Ale i tak tylko do popołudnia, bo codziennie wieczorami wracał nad rzekę i siedział tam długo i patrzył się na wodę.
* * *
Ostatnich kilka lat swojego życia spędził w domu starców. W umieralni daleko od rzeki. Nie mógł się z tym pogodzić. Przez ostatnie 3-4 lata miał duże kłopoty z poruszaniem się. Robił małe kroki. A właściwie nie były to kroki, to były takie krótkie szurnięcia nogami po 5 centymetrów do przodu. Brzmi nieprawdopodobnie, ale codzienne, bez względu na pogodę, czy była zima, czy lato, upał, deszcz czy zawierucha śnieżna, można go było zobaczyć, jak pokonuje trzykilometrową drogę z domu starców do tabliczki z numerem 18, do byłej przystani promu linowego, tymi krótkimi kroczkami. Do rzeki docierał akurat gdzieś w okolicach godziny 12 czy 13, gdy kończyłem szkolę, która znajdowała się blisko rzeki i starej przystani. Często widywaliśmy go z pozostałymi chłopakami z klasy, jak porusza się z laską w ręku i powoli, powoli, jak ślimak idzie do przodu. Nawet w wieku 76 lat chęć bycia obok rzeki była silniejsza od bólu i niedogodności, jakie mu sprawiała codzienna podróż. Jak dzieci (którymi nota bene, byliśmy) nabijaliśmy się z niego, a on tylko krzyczał na nas i wymachiwał laską, próbując nas dopaść i przydzwonić nam po nosie. Ponieważ nie miał nikogo, kto by mógł zawieźć go samochodem, zawsze powoli szedł. Jeżeli miał potrzebę fizyczną, robił albo w majtki, albo stał pośrodku ulicy i załatwiał się. Nieraz go widzieliśmy z otwartym rozporkiem, jak stoi na chodniku i sika. Jeden z moich kolegów ze szkoły raz się tak z niego nabijał i nieopatrznie zbliżył się do Broko na lasko-odległość, co poskutkowało mocnym uderzeniem w plecy. Odskoczył jak oparzony. Przekleństwa były bardzo niecenzuralne.
Wiecie, jak to jest. Nieraz jest tak, że jesteśmy świadomi pewnych rzeczy, kiedy je na zawsze tracimy. Pewnego dnia zorientowałem się, że Broko już nie chodzi ulicą Jovana Jovanovicia Zmaja. Że już nie mamy się z kogo nabijać. Później, wiele, naprawdę wiele lat później, dowiedziałem się, że Broko zmarł w domu starców w 1982 roku. Podobno, gdy nie mógł już więcej chodzić na rzekę, położył się do łóżka i nie chciał żyć dalej.
Takich ludzi jak Broko posiada każde większe czy mniejsze miasto. Oni nadają duszę miastu, to oni tworzą legendy. Choć nie dokonał niczego nadzwyczajnego, został w pamięci wielu Unterstadterów jako człowiek, którego każdy gdzieś i kiedyś spotkał, a kiedy go zabrakło, odczuliśmy pustkę.
* * *
Nadal istnieją trzy rzeczy, które dowodzą, że cała ta historia kiedyś się odgrywała. Dom Rybacki nadal stoi tam gdzie i stał. Teraz jest pomalowany na żółto. Obok niego nadal pyszni się ten biały słup z czarną tabliczką z numerem 18. Bo od tamtego miejsca Drava nadal ma 18 kilometrów do pokonania do Dunaju. No i ostał się tylko jeden metalowy słup do liny. Stoi wyprostowany obok Domu Rybackiego i opowiada historię o człowieku, dla którego drewniany prom na rzece Dravie, na wschodzie Europy, w mieście zagubionym wśród lasów i uprawnych pól, był ważniejszy od prawdziwego domu czy rodziny.
Sądny dzień
Przez tweeee oczyyyyy zieloneee, zieloneeee……….Pijacki śpiew niósł się echem po klatce schodowej dobitnie informując wszystkich o stanie właściciela głosu. - O Boże, nie! Urszula aż zadygotała. Tadzik znowu wracał pijany do domu. Znowu nieprzespana noc, wyzwiska i rękoczyny. Ile jeszcze będę to znosić? Kiedy on się wreszcie opamięta? Już nie chodziło jej o siebie. Jakoś przetrwa kolejny dzień w sklepie ratując się kawą, ale maluchy znowu będą nieprzytomne i marudne. Siedmioletni Michaś i pięcioletnia Ania już stały w przedpokoju z niepokojem zerkając na Ulkę. Głowa rodziny z trudem wtoczyła się do mieszkania. - No, co jest? Co tak wytrzeszczacie gały? Bo wam powypadają- zarechotał Tadzik. Gnoje do siebie marsz, do pokoju! A ty się w końcu rusz krowo i daj coś do żarcia , mąż przyszedł z pracy – zadysponował. Maluchy upłynniły się w mgnieniu oka , a Ulka posłusznie ruszyła w stronę kuchni. Jak dobrze, że coś mam - pomyślała. Kotlety i kapusta zostały szybko podgrzane i pan i władca przystąpił do konsumpcji, wydając z siebie pomruki zadowolenia. Posiłek podlał jeszcze dwoma piwskami. Ulka nie wierzyła własnym oczom, kiedy Tadzik zaległ na wersalce i zaczął chrapać. Co prawda nie darował sobie przemocy wobec żony, ale…..Ulka i tak była zadowolona. Parę dotkliwych kuksańców i wykręcona boleśnie ręka to nic w porównaniu z tym, że noc zapowiadała się spokojnie i dzieciaki nie będą patrzeć na awanturującego się tatę. Nieźle się dzisiaj doprawił-skwitowała Ulka. Pewnie poszło na to znowu sporo kasy. Wydatki za to rosły jak na drożdżach. Dzieciaki znowu powyrastały z kurtek i bucików, a Ulka już nie pamiętała kiedy kupiła sobie coś nowego. O codziennych wydatkach już nawet nie myślała. Trudno, pod koniec miesiąca kupi najwyżej sporo kartofli i znowu będzie kombinowała. Kopytka , kluski śląskie ze skwarkami, placki ziemniaczane a dla dzieci ulubione frytki. Jakoś da się radę. A miało być tak pięknie….
Tadzika poznała tuż przed maturą. Poważny, dobrze zarabiający technik elektryk szybko oczarował Ulkę. Jej mama też popierała tę znajomość. Tadzik przynosił obu kobietom kwiaty i czekoladki, czasem ciastka z cukierni. Był grzeczny i uczynny. Panie złego słowa nie mogły o nim powiedzieć. Raz tylko siostra Tadzika poprosiła Ulkę o rozmowę. Ostrzegała, że brat ma jakiś problem i żeby Ulka uważała na niego, ale zakochana po uszy dziewczyna zbagatelizowała sprawę. Nie miała się o co przyczepić do Tadzika. Z czasem zrozumiała na czym polega ten problem…alkoholowy Potem już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Ulka marzyła o studiach pedagogicznych i pracy z dziećmi , ale plany legły w gruzach. Maturę pisała będąc już w ciąźy. Zamiast studiów był szybki ślub. Jednak nadal żyło im się nieźle. Urodził się Michaś, a dwa lata później Ania. Ulka siedziała w domu i wychowywała dzieci. Tadzik jedynie okazjonalnie zaglądał do kieliszka. A jak umiał się zajmować dziećmi. Chodził na spacery, wymyślał fajne zabawy. Michaś i Ania aż piszczały z uciechy.
Kryzys nastąpił kiedy Tadzik zmienił pracę na lepiej płatną i bliżej domu. Wpadł w nieodpowiednie towarzystwo . Koledzy namawiali na piwko lub „setkę” po pracy, a on jakoś nie umiał odmówić. Coraz częściej wracał podpity do domu, a z czasem pił już codziennie. Dzieci go denerwowały, zaniedbał się a wiecznie marudzącą mu nad głową Ulkę traktował jako zło konieczne, W końcu jej przyłożył, żeby się w końcu zamknęła. Poskutkowało, więc przestał się hamować. Wyzwiska i rękoczyny na stałe weszły do jego repertuaru. Po wypiciu stawał się nieobliczalny. Co gorsze sam zdawał sobie z tego sprawę, ale alkohol skutecznie tłumił wyrzuty sumienia. Dzieci były zastraszone, a Ulka miała coraz więcej siniaków. Koledzy przy kolejnej libacji go uspokajali. Jak się baby nie bije to jej wątroba gnije-mawiali. I tak Tadzik żył z dnia na dzień serwując swojej rodzinie dodatkowe atrakcje. Zaczynało brakować pieniędzy na codzienne wydatki. Tadzik lubił fundować kolegom alkohol. Czuł się doceniany, kiedy koledzy z wdzięczności poklepywali go po plecach. Szkoda tylko, że tak naprawdę uważali go za jelenia, który daje się wrabiać. Tym sposobem fundusze na dom stawały się coraz mniejsze. Ulka postanowiła poszukać jakiejś pracy. Michaś poszedł do szkoły, Ania do przedszkola więc czasu trochę zostawało. Jednakże po maturze i po liceum, z zerowym doświadczeniem na rynku pracy nie było ofert. Ulka przyjęła pierwszą posadę, która jej się trafiła. W osiedlowym markecie spożywczym wiele nie zarobiła, ale jakiś wkład w domowy budżet był i nie musiała ciągle prosić Tadzika o pieniądze. A on reagował różnie. Zależy czy miał kasę, czy nie albo czy miał akurat dobry humor, czy głowa go bolała po przepiciu. Uzyskanie kasy miało w sobie coś z ruletki, w którą Ulka już nie miała siły grać. Czasem podrzucała coś mama. Nie miała za dużo jako emerytka. Częściej było to coś do jedzenia, słodycze dla maluchów, rzadziej pieniądze. Ulka nie miała sumienia obarczać matki swoimi problemami. Pani Basia i tak wpadała okazjonalnie i tylko wtedy gdy wiedziała, że nie będzie Tadzika w domu.
Ranek wstał szary i zimny. Ulka krzątała się gorączkowo, by wyszykować dzieciaki do szkoły i przedszkola. Maluchy kończyły śniadanie nerwowo zerkając na zachmurzonego ojca. Tadzik miał problem nie lada. Kierownik go powiadomił, że ma pracę tylko do końca miesiąca. Nie będzie tolerował wiecznie przepitego, „po wczorajszym” elektryka. Z prądem nie ma żartów. Jakby się coś stało miałby grube nieprzyjemności. Tadzik dumał jak ma powiedzieć o tym żonie, kiedy doszło do niego pytanie Michasia.
-Tato ,a kiedy ty w końcu przestaniesz pić ?
- Synu, weź mnie nie uruchamiaj, bo zaraz oberwiesz!
- Ale tato…..
– No, co tam jęczysz ? Co ci nie pasuje?
- Bo chłopaki się ze mnie w szkole śmieją? Ulka dawała małemu dyskretne znaki, by nie drażnił ojca, który powoli robił się purpurowy ze złości.
– Gadaj gnoju o co ci biega? Bo ci zaraz przyłożę – nastroszył się Tadzik.
– Chłopaki mówią, że jesteś pijak i ten ,no….obla…., ola…, ochlapus i się śmieją ze mnie, że chodzę ubrany w ciuchy ze szmateksu i niedługo …. – Michaś nie zdążył dokończyć. Tadzik wyrwał małego zza stołu i ani się chłopak obejrzał już leciał w powietrzu. Ulce krzyk zamarł w gardle. Michaś rąbnął główką o ścianę i znieruchomiał na podłodze. Kafelki momentalnie poczerwieniały się od krwi.
– Ty bandyto!!!!!!!!!!!!! – rozdarła się Ulka, co ty narobiłeś? Przypadła do Michasia.
– Kobieto, weź się opanuj, bo i ty zaraz oberwiesz. Gnojowi nic nie będzie. Oduczy się pyskować do ojca – groźnie krzyczał Tadzik, ale było widać, że minę ma niewyraźną.
– Ty sadysto, jak mogłeś własne dziecko uderzyć? Już ci mówiłam, ja mogę wiele wycierpieć i znieść, ale dzieci masz nie tykać. Jak raz się odważyłeś, to już się nie będziesz hamował.
Ale ja na to nie pozwolę. Ja cię urządzę ty dziadu parszywy, ty zwyrodnialcu….Anuś, biegnij dziecko do sąsiadki. Niech wezwie pogotowie i policję. Szybko, szybko… Małej nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jak strzała przemknęła przez korytarz i trzasnęła drzwiami.
– No i po co to wszystko? To całe zamieszanie? Wiele krzyku o nic-uzewnętrzniał się Tadzik. Jednak nie zbliżał się do żony, bo Ulka wyglądała na zdesperowaną a w ręku nadal trzymała nóż do chleba. Michaś nie otwierał oczu. Pojękiwał tylko cichutko. Z oddali słychać już było sygnał pogotowia. Za moment dołączył do niego drugi, policji. Sąsiadka zatrzymała Anię u siebie.
- Zabieramy małego do szpitala. Podejrzewam wstrząśnienie mózgu, Rana też jest rozległa, przydałoby się szycie. Nie zaszkodziło by mu prześwietlenie. Nie wiadomo czy nie ma jakiś wewnętrznych obrażeń. Bez badań się nie obejdzie. Poobserwujemy go troszkę na oddziale- młody ratownik był kompetentny, ale niezwykle delikatny. Rozumiał półprzytomną z rozpaczy matkę. Widział wiele ofiar przemocy w swojej pracy. Starał się przede wszystkim uspokoić Ulkę. Podał jej zastrzyk na uspokojenie i zaprosił za jakieś dwie godziny do szpitala. Wtedy już będzie coś wiadomo, proszę pójść na izbę przyjęć. Tam panią dalej pokierują.
-No i co panie Nowak? Trochę się doigraliśmy, nie? Dzieciak w szpitalu, kobita też widać poobijana. Siniaki ma w różnych kolorach, czyli bijesz ją pan regularnie. Szykuj się pan z nami. Trochę pan sobie poogląda nieba przez kratki. Dobra, idziemy- zarządził policjant.
– Ale, jak to? – zapytał mocno zdziwiony Tadzik. Za co? Ulka, no weź coś powiedz panu policjantowi jak było ! Kobieta wzruszyła ramionami.
- Jak było? No to chyba każdy widzi. Ja nie mam nic do dodania. Nagadałam się już tyle, żebyś się zmienił. Wystarczy. W końcu może otrzeźwiejesz i dotrze do ciebie co narobiłeś. Minęło kilka dni. Tadzik siedział w areszcie i miał tam pozostać aż do sprawy. Burzył się wprawdzie, ale policjanci szybko go uspokoili. Pozostało mu tylko rozmyślanie, że przez kolegów i wódkę zmarnował sobie życie.
Ulka siedziała u matki. Ania była w przedszkolu, Michaś nadal przebywał w szpitalu. Rzeczywiście miał wstrząs mózgu. Trochę bolała go jeszcze głowa i kręciło mu się w niej, ale czul się już lepiej. Lekarze robili ostatnie badania. Nic nie wskazywało na coś poważnego. Na szczęście nie miał żadnych złamań. Bark był wprawdzie stłuczony i nieźle bolał , ale chłopiec nie skarżył się. Nie chciał, by jego ukochana mamusia się martwiła. O tacie nie chciał myśleć, Nie mógł po prostu uwierzyć, że tata mógł go tak potraktować. Chyba go już nie kochał .
-Mamo, co ja mam teraz zrobić? Ulka wzięła kilka dni wolnego z pracy. Wspomnienia ciągle powracały. Obraz Michasia zderzającego się ze ścianą ciągle miała przed oczami. Jak mam dalej żyć? Wiem jedno. Ja już do Tadka nie wrócę, nie chcę z nim być. Jak go znam to na moment się uspokoi, a potem znowu będzie to samo. Ja już nie chcę być ciągle poobijana, ukrywać siniaki i ciągle myśleć w jakim stanie Tadek wróci do domu. A jeszcze dzieci...
Jaką on im przyszłość zapewni? Już są znerwicowane. Nie chcę, żeby tak żyły.
- Ach córeczko, co ja mam ci powiedzieć ? Rzeczywiście z Tadzika zrobił się kawał drania. Myślisz, że nie widziałam twoich siniaków. Uznałam jednak, że jak nic nie mówisz to po prostu nie chcesz wywlekać swoich spraw na zewnątrz. Widziałam jednak jak się męczysz i dzieciaki już nie były takie radosne. Powiem ci jeszcze, że nie bywałam u ciebie nie dlatego, że nie chciałam. Po prostu bałam się Tadzika. Okrutnie tęskniłam z Michasiem i Anusią, ale jak nieraz byłam u was to Tadzik tak się czasami spojrzał, z taką nienawiścią, że aż mi skóra cierpła.
Mam taki pomysł. Tu, obok mam nową sąsiadkę. Pani Lilka jest adwokatką. I to od spraw rodzinnych. Powiem ci, że trochę u niej dorabiam. Posprzątam, upiorę, uprasuję, czasem zrobię jakiś obiad. Nawet się zaprzyjaźniłyśmy. Często wpada do mnie po pracy na herbatkę. Ty leć teraz po Anię, a ja raz dwa zrobię szarlotkę. Jak pani Lilka będzie wracała poproszę ją o chwilę rozmowy. Na pewno nie odmówi, a może coś nam doradzi.
Pani mecenas wspinała się wolno po schodach. – Dzień dobry pani Basiu! Skonana jestem po dzisiejszym dniu. Już do pani wchodzę na herbatkę. I czuję, że do herbatki pani coś ma, bo pachnie na całej klatce. O! jakie dwie młode, urocze damy!
-Tak, to moja córka Ula , a to moja wnusia-Anusia . Mała wdzięcznie dygnęła. Przyznam się pani Lilu , że to moje zaproszenie nie jest takie bezinteresowne. Mamy, że tak powiem mały kryzys rodzinny. Pomyślałam, że może pani by coś doradziła….
– No dobrze. To o co chodzi, słucham panie? Jak będę tylko mogła, to coś poradzę-mecenas uśmiechnęła się zachęcająco. I Ulka zaczęła mówić. Z początku nieśmiało, potem coraz składniej. Opowiadała o swoim nieudanym życiu, o mężu-alkoholiku o przemocy domowej i w końcu o incydencie z Michasiem. Wyrzuciła z siebie całą swoja, skrywaną od lat rozpacz.
– No, tak. Pani Ulu, moje pierwsze pytanie, czy pani ma gdzie mieszkać z dziećmi?
- Mam mieszkanie po babci. Zapisała mi je jeszcze przed ślubem, więc jest tylko moje.
– Dobrze. Jeden problem z głowy. Z resztą będzie łatwo. Mieszkanie należy tylko do pani, nie wchodzi w skład wspólnego majątku, więc mąż nic do niego nie ma. Rozwód dostanie pani prawie od ręki. Tym bardziej, że pan Tadeusz jest w areszcie i pewnie parę lat posiedzi. Sądy są bardzo surowe, gdy w grę wchodzi krzywda dziecka. Tu jeszcze wchodzi w grę pobicie małoletniego i pobyt w szpitalu. Dzieciom zostaną przyznane na sto procent jakieś alimenty. No i to w sumie wszystko. Jak pani widzi, pani sprawa wcale nie jest taka zagmatwana. Pani trochę odpocznie, może jeszcze weźmie parę dni zwolnienia lekarskiego i wraca do normalnego życia. Przede wszystkim i co najważniejsze do życia w spokoju.
– Widzisz córciu , nie jest tak źle, wiedziałam, że pani mecenas coś poradzi – ekscytowała się pani Basia. Ja ci pomogę. Wrócisz do pracy. Będę odbierać Anię z przedszkola i Michasia ze szkoły. Zawsze coś dobrego im ugotuję. Babcie są od rozpieszczania wnuków. Sił mi nie brakuje. Jak będzie potrzeba to i mieszkanie ogarnę i pranie wstawię. Będzie dobrze.
– Mamo, naprawdę byś mi aż tak pomogła?
- No, a komu mam pomagać, jak nie jedynemu dziecku ? Już dosyć się nacierpiałaś.w życiu. Teraz to przynajmniej bez stresu będę wchodzić do twojego mieszkania. I mam jeszcze jeden pomysł. Może byś pomyślała o jakiś studiach zaocznych. Zawsze lubiłaś się uczyć i pamiętam, że marzyłaś o pedagogice. Chyba praca w markecie nie jest szczytem twoich marzeń? Nie zostaniesz tam na zawsze ? Młoda jeszcze jesteś. Spróbuj, nie ma się czego bać !
- Mamo, ty to mówisz na poważnie ? Jeżeli tak, to zaryzykuję. Rzeczywiście, teraz nie ma się czego bać ! Boże, jak ja o tym marzyłam.
Ulka miała wrażenie, że z jej ramion spadł jakiś ogromny ciężar. Poczuła się lekko i radośnie. Łzy leciały ciurkiem z jej wymizerowanej twarzy. – A jutro odbieram Michasia ze szpitala!!!
To tylko strach… Ona już się nie boi
Bała się. Każdy z nas się czegoś boi. Ona się bała siebie. Zawsze była nie taka, jak być powinna. Zbyt emocjonalna, zbyt energiczna, zbyt nerwowa… Zawsze słyszała, że powinna się zmienić, bo nie oszczędza pieniędzy, bo zbyt dużo pracuje, bo nie tak sprząta… Zawsze istniało coś, co innym przeszkadzało. Dlatego… zaczęła się siebie bać. Zaczęła wierzyć, że coś z nią jest nie do końca tak, jak powinno.
– Co ze mną jest nie tak? Dlaczego ciągle słyszę, że wszystko robię źle? – pytania zadawała swojej przyjaciółce.
Chodziła do pracy. Codziennie wykonywała te same obowiązki, robiła wszystko najlepiej jak potrafiła, jednak przełożeni ciągle nie byli zadowoleni. Z pracy jechała do domu. Po drodze odbierała dzieci i robiła zakupy. Potem sprzątanie, gotowanie i odrabianie lekcji z dziećmi. Codzienna rutyna. Niby normalne czynności, niby normalne życie. Ale tylko niby. W środku czuła się coraz gorzej. Wiedziała, że coś w niej rośnie i za chwilę pęknie. Bała się tego momentu. Wiedziała, że nie może dopuścić do głosu własnego „ja”.
Latami starała się sprostać oczekiwaniom innych osób. Żyła według ustalonych zasad i norm, z każdym dniem męcząc się coraz bardziej. Coraz rzadziej okazywała emocje, a jej radość zniknęła.
– Znowu nie jest posprzątane! Znowu w kuchni są brudne blaty! Kiedy ostatnio umyłaś podłogę? - krzyczał On. Codziennie. To też już stało się rutyną. Każdy jego powrót kończył się awanturą. Wystarczył okruszek na blacie i kropla herbaty na świeżo wyczyszczonych podłogach.
Urozmaiceniem były weekendy. Wtedy Ona nie musiała iść do pracy. On również. Ona wtedy sprzątała prawie cały czas. On musiał odpocząć. Przecież pracował cały tydzień. Ona musiała zajmować się dziećmi, gotować i sprzątać. On odpoczywał i… pił. Wieczorami był już pijany. Wtedy zabierała dzieci, żeby nie widziały, żeby się nie bały. Odwracała ich uwagę, żeby były szczęśliwe.
Kiedy wracała do domu miała nadzieję, że wódka pomogła mu zasnąć, i że jej powrót przejdzie niezauważony. Jednak nie zawsze marzenia się spełniały. Wtedy zdarzało się, że czuła jego pięści na sobie. Bała się. Bała się jego i siebie. Łudziła się, że jak będzie potulna to On się uspokoi. Bo to, że pije to jej wina. Że bije, to też jej wina. Więc coraz bardziej się bała – jego i siebie.
Tak mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem i rok za rokiem. Aż w końcu coś się zmieniło. Wewnętrzne „ja” coraz skuteczniej dochodziło do głosu. Coraz bardziej męczyła ją sytuacja.
– W mojej firmie szukają pracownika. Masz odpowiednie kwalifikacje. W końcu ktoś cię doceni. I zarobisz większe pieniądze – namawiała przyjaciółka. Jednak Ona się bała. Jeśli zmieni pracę, to On straci nad nią kontrolę. Będzie awantura za awanturą. Bała się. Jednak podjęła decyzję, złożyła wypowiedzenie i powiedziała jemu.
– Jesteś głupia, nie dasz sobie rady! Przecież nawet posprzątać dobrze nie umiesz – usłyszała w domu. Jednak dzieci się ucieszyły. Nie pierwszy raz pocieszały matkę i dodawały jej odwagi.
Bała się. Bała się, że sobie nie poradzi. Tak mówił jej On. On znał ją najlepiej. Ona siebie już nie znała. Każdy dzień w nowej pracy był dla niej wyzwaniem. Musiała się uczyć od nowa. Ale… nikt nie mówił, że się nie nadaje, że nic nie umie. Uwagi przekazywano jej grzecznie i często chwalono. Nie rozumiała. Nie wiedziała co się dzieje. Jak to się mogło stać, że nikt jej nie krytykuje? Jak to możliwe, że umie robić coraz bardziej skomplikowane rzeczy?
– Trzeba było wcześniej posłuchać samej siebie. Przestań się w końcu bać! - krzyczało wewnętrzne „ja”. A Ona zaczęła słuchać tego głosu. W pracy czuła się coraz lepiej. Nie chciała wracać do domu. Tam było coraz gorzej. Jej sukcesy On traktował jako bunt. Widział, że Ona się zmienia. Na jej twarzy coraz częściej pojawiał się uśmiech.
– Masz zrezygnować! Zaniedbujesz mnie i dom! Nie zgadzam się, żebyś pracowała tam choćby jeszcze jeden dzień! Błagaj, żeby cię przyjęli na poprzednie stanowisko! - krzyczał.
Patrzyła na niego, słyszała co mówił, ale… Nawet przez ułamek sekundy nie pomyślała, że postąpi, jak on każe. Bała się. Jego gróźb, jego złości, jego pięści.
– Nie. Nie zrezygnuję z pracy – odpowiedziała, spokojnym, ale zdecydowanym tonem.
On oniemiał. Poruszał ustami, ale nie był w stanie wydać z siebie głosu. Pierwszy raz odezwała się do niego tym tonem. Odmówiła wykonania jego rozkazu. Nie mógł tego zrozumieć. Jak mogła? Przecież Ona nie może mieć własnego zdania.
Kolejne dni były dla niej spokojne. Aż przyszedł weekend. Kolejny z rzędu weekend, kiedy musiała zabrać dzieci z domu. Tych dni wolnych bała się znacznie bardziej. Wiedziała, że On wybuchnie. Gwałtowniej i mocniej niż dotychczas. Cały wieczór o tym myślała. Nawet wracając do domu. Jednak jej strach był inny niż dotychczas…
Wchodząc do mieszkania nawet nie poprosiła dzieci o zachowanie ciszy. Po prostu weszła. On już czekał. Jak zawsze zaczął krzyczeć na nią i dzieci. Obwiniał ich o wszystko. Podniósł rękę na jedno z dzieci. Powstrzymała go. Przyjęła cios.
Kiedy zsuwała się po ścianie na podłogę już wiedziała. Ma dosyć! Wiedziała, że go rozwścieczy. Wiedziała, że powinna się bać, że powinna go przepraszać i uspokajać. Wtedy w końcu położył by się spać. Wyciągnęła telefon. Wybrała numer. Alarmowy. Podała adres. To wszystko co zdążyła zrobić. On wyrwał jej telefon i odrzucił.
– Jak mogłaś? Za grosz w tobie wdzięczności!!! - krzyczał uderzając ją. Jednak Ona już się nie bała.
Pomoc przyszła. Chociaż wszystko ją bolało, wiedziała, że to była dobra decyzja. Odtąd spała spokojnie. Dzieci też. Powroty do domu stały się przyjemnością, a nie koniecznością. Odkąd On już z nimi nie mieszka. Nie muszą już chodzić na palcach. Do dzieci przychodzą koleżanki i koledzy, a Ona może usiąść z książką w fotelu. I w końcu może w spokoju wypić kawę i porozmawiać z przyjaciółką.
– Wiesz, ja to byłam jednak głupia. Nie było warto się bać – przyznała Ona.
W kalejdoskopie naszego losu
Kroki niosły się po wielkim holu niemilknącym echem swoich wyborów, a trzeszczący czasami niezrozumiały głos z głośników co kilka minut oznajmiał o przejazdach składów towarowych jak i przyjazdach czy odjazdach osobowych pociągów. Beżowy kolor i posadzka ułożona w czarno białą szachownicę wyznaczała niepisane kierunki życia, naturalne drogi wyjścia, wejścia bądź decyzji co do trasy przejazdu i docelowego miejsca do którego można było dotrzeć.
Na jednej z ław umieszczonych z przodu holu w poczekalni siedziała ciemnowłosa dziewczyna, której rozmarzony wzrok spoczywał na naściennej płaskorzeźbie przedstawiającej ludzi w ludowych strojach. Tańczyli ujęci w kadrze, inspirując, ukazując oczom obrót jaki niezaprzeczalnie i nieustannie wykonywali jakby niezauważalnie lecz majestatycznie. W przypływie weny sięgnęła w stronę lewej wewnętrznej kieszeni granatowego płaszcza chcąc wyciągnąć notes i ołówek, schowane tam całkiem bezpiecznie, ale jej rozbłysłe na moment spojrzenie przygasło. Zrezygnowała ze swojego zamiaru, a jej niepewna dłoń sięgnęła do zewnętrznej kieszeni ostatecznie wyciągając telefon. Spojrzała ze smutkiem na ekran i otworzyła listę kontaktów, spoglądając na konkretny numer jak gdyby te dziewięć cyfr było zdjęciem osoby za którą najwyraźniej tęskniła. Po kilku chwilach pełnych wahania i rozterek ukryła go ponownie w kieszeni. Nikt z tłumu podróżnych nie zauważył żadnego z tych gestów jak i jej osoby, przesiadującej znaczną część czasu w poczekalni dworca kolejowego pochłoniętą wieloma różnymi kwestiami, wahającą się, zamyśloną w swoim własnym świecie, niewątpliwie walcząc z myślami. Czekając.
Po drugiej stronie holu błękitne oczy niezauważalnej dla nikogo postaci zdążyły dostrzec jak kształt zakapturzonego siwowłosego mężczyzny będącego posłańcem rozpływa się niczym dym w powietrzu za jedną ze ścian w poczekalni, znikając. Powiodła wzrokiem po twarzach osób dając się ponieść, niejako czując zaciekawienie tym co tętniło dookoła emanując niepowtarzalnymi rytmami życia, które toczyło się różnymi ścieżkami w każdej sekundzie trwającego świata. Wróciła na swoje miejsce, przykucając tuż przed przygarbioną jakby skrytą w sobie osobą, zaglądając głęboko w lekko zamglony wzrok jak gdyby jej niezauważalne spojrzenie i niedotykalna obecność mogła realnie odmienić siedzącą przed nią śmiertelniczkę. – Nikt nie powinien być sam. – pomyślała pewna swego i zacisnęła mocno pięści opasane do połowy palców w miękkie rękawiczki jakby w zamiarze zmierzenia się z całym światem jak gdyby ten gest był wyzwaniem dla każdej ze stron, zarówno dobra czy zła, wszystkich, którzy będą chcieli zagrozić zmaganiom dążącym do pokoju i szczęścia.
Spojrzała na czarne pióro, które zostało jej wręczone zawierało w sobie wyrok oraz symbolikę jej ostatecznego nieposłuszeństwa i wygnania. Wiedziała dobrze co miało teraz nastąpić, odwlekane spotkanie z mrokiem było już bliskie i nieuniknione, a posiadana moc mogła już nie wystarczyć by ochronić przed nim ludzką duszę. Zbuntowała się przeciwko starym tradycjom, niejednokrotnie każącym porzucać nadzieję i tych którzy byli w potrzebie, nie dając im kolejnych szans. Młodość nie znaczyła zbyt wiele traktowana była raczej jako słabość dlatego właśnie strażniczce kazano odpuścić widząc, że coraz to śmielej działa ponad starymi granicami, czując, że to co robi wykracza poza zdrowe granice bycia aniołem stróżem. Podejmujący decyzję wspólnie uznali, że czas zostawić ludzką duszę samotnie na pożarcie, ale ona, stała nieugięcie na straży, widząc i czując już znacznie więcej niż Ci, którzy ustalali swoje marne i jednostronne reguły. Wierzyła i miała nadzieję. Wyciągnęła przed sobą otwartą dłoń na której wykwitł obraz lekko nadpalonej świecy, której płomień migotał w spojrzeniu siedzącej na ławce dziewczyny. Walczył z samym sobą jak gdyby targał nim podmuch wiatru, rozjaśniając i przygasając delikatnie, czasami wyglądając jakby już zgasł, była to ludzka dusza, drogiej jej osoby którą miała tuż przed swoimi oczyma. Strażniczka zajrzała ufnie w przygasłe spojrzenie, widziała metalowe łańcuchy, palące wnętrze strachy, które zatrzymywały człowieka w tym miejscu, a potem oddaliła się od ławki, szepcząc pocieszająco. – Wytrzymaj... wiesz, że nie wolno Ci się poddać. Wiem, że chcesz jeszcze tak wiele zrobić... Wszystko się ułoży tylko wstań i pójdź za mną. Strażniczka wiedziała co zrobi, zdobyła się na ostateczne kroki mając na to tylko tę jedną jedyną szansę. Użyła swojej mocy i zmieniła się w prawdziwego człowieka mogąc w zauważalny sposób spędzić kilka ostatnich chwil ze swoją podopieczną mając nadzieje, że zdoła zmienić jej przeznaczenie, odpędzając i chroniąc ją od mroku nawet za cenę własnego istnienia i strącenia w otchłań.
Śmiertelniczka drgnęła jakby obudzona ze snu strzępkami słów, które pobudziły zamarłe przez dłuższy moment serce, a ospały wzrok powędrował dookoła natrafiając na leżącą tuż obok na skraju ławki pozostawioną bezpańsko białą różę. Ujęła ją w dłoń i przyjrzała się czując wykwitającą w swoim wnętrzu dziwną nostalgię, a oplatające ją niewidoczne jej oczom łańcuchy zaczęły się kruszyć, luzując i zrywając łączące je ogniwa.
– Zostałaś tutaj całkiem sama... – wyszeptała ufnie w stronę kwiatu jak gdyby ją rozumiał i mógł ją wysłuchać, patrzyła na niego jakby liczyła na to, że jej odpowie, a potem rozejrzała się dookoła wodząc z niepewnością po obcych ludziach różnych kultur i kolorów skóry. Nie czuła dawnego zaciekawienia jak gdyby to co widzi było tylko dalekim lądem za szumiącym oceanem, którego nigdy nie zdoła przepłynąć. Miała już odłożyć kwiat na miejsce i zapomnieć o nim, wracając do swojej pochłaniającej pustki jednak echo obcych słów wkradło się do jej wnętrza wnikając prosto w serce, napełniając je mimowolnie iskierką dawno nie witanej już nadziei. Rozejrzała się po ludziach jak gdyby szukając ich właściciela, a gdy zrozumiała, że tutaj go nie znajdzie podeszła do wyjścia stawiając sztywne kroki, dziwiąc się jednocześnie własnej pochopności. Zawsze się wycofywała będąc zbyt ostrożną lecz tym razem ruszyła cała naprzód, czując, że to jedno ma prawdziwy sens. Łańcuchy całkiem zniknęły w momencie gdy pchnęła wyjściowe drzwi. Stała na dworze i podniosła wzrok natrafiając ku swojemu zdumieniu na niekończącą się linię gęstego tłumu pochłoniętych swoimi sprawami osób, które kierowały się w przeciwnych sobie kierunkach, przeciskając się pomiędzy sobą bez najmniejszych problemów.
– Niemożliwe... Ja... nie dam rady. – pomyślała z przerażeniem czując owładającą ją niemoc, nie wiedziała co znajdzie za tym dziwnym skupiskiem ludzi. Poczuła znajomy smak rezygnacji lecz gdy zacisnęła zbyt mocno lewą dłoń na kolczastej łodydze poczuła przeszywający ból i przypomniała sobie wszystkie momenty gdy strach z nią wygrywał, poczuła wstyd, a chęć znalezienia odpowiedzi wzięła górę. Nabrała powietrza w usta i odliczając, ruszyła wciągnięta w przeciwne sobie nurty tłumu, ludzie nadal przechodzili obok siebie bez problemu, ale ona była popychana, przewracana i niezauważona przez nikogo. Utknęła w nim zauważając jak kształt tłumu się rozszerza i rozciąga w niekończących się kierunkach jak gdyby stawał się ogromnym bezdennym czarnym tunelem. Trwało to minutę, a może wieczność, choć nie przestała iść naprzód nie mogła znaleźć końca. Wyciągnęła przed siebie dłoń niczym niewidomy szukający oparcia, a wtedy ktoś złapał ją, pomocna dłoń była ciepła i pociągnęła ją energicznie wyciągając z falującej szarości tłumu. Zgięta wpół łapała oddech, a gdy się wyprostowała spostrzegła przed sobą nieznajomą twarz, a jej wzrok przykuł wygląd postaci ubranej niczym ktoś z innych czasów w czarne spodnie, surdut i cylinder na prawym oku mając monokl z żółtawym szkłem. Ciemnowłosa milczała nadal ściskając ciepłą dłoń na co obca osoba zareagowała serdecznym potrząśnięciem przypominającym pierwsze powitanie. Śmiertelniczka podniosła wzrok, a gdy spojrzała jak myślała w nieznajome błękitne oczy w jednej chwili poczuła ukłucie i przeszywający dreszcz, który przeszedł niczym piorun od stóp do głowy, czuła jakby odnalazła pewną cząstkę, która od zawsze była w niej niewytłumaczalna, ale obecna. Nie umiała tego nazwać. Cofnęła się z lekkim przerażeniem na twarzy, odwróciła się i ku swojemu zdumieniu zauważyła, że tłum zniknął, a droga do dworca jest cicha i pusta, pobiegła przez nią wpadając w popłochu do środka. Przekraczając próg poczuła się nieswojo, bo zauważyła, że oświetlony jest jedynie główny hol, a posadzkę pokrywa drewniany parkiet. Podeszła bliżej zatrzymując się przed linią zamieniającą ciemność w światło i dostrzegła brak ławek oraz głębie sali w miejscu gdzie powinny znajdować się kasy biletowe. Zauważyła, że na parkiecie tańczą pary w XIX wiecznych strojach przybrane w jednakowe maski skrywające ich oblicza pod bezemocjonalną miną. Niewidoczny kwartet smyczkowy grał klasyczne utwory, a pary wirowały pokrywając lekkimi tanecznymi krokami całą salę. Blada dziewczyna stała jak wyryty pomnik chłonąc każdy ruch wykonany na sali, nie zdobywając się na wykonanie choćby jednego najmniejszego ruchu. Czując niezwykłość widzianego zjawiska lecz bojąc się jego konsekwencji. Martwiąc się, że nawet jedno jej najmniejsze małe potknięcie może zamienić idealną harmonię w nieodwracalny chaos.
– Może się do nich przyłączymy? Chodzą słuchy, że w pierwszym dworcu mieściła się sala balowa.– usłyszała cichy, a co dziwne znajomy głos i lekkie kroki dochodzące zza jej pleców. I wtedy poczuła, że wrażenie iż nie może się poruszyć nie było prawdą, odwróciła się powoli, nie patrząc w oczy stojącej przed nią osoby. Jasnowłosa dziewczyna odłożyła na bok swoje okrycie i cylinder, miała teraz na sobie białą kamizelkę i koszulę. Podeszła zrównując się ramię w ramię z dziewczyną, spoglądając w stronę parkietu trzymając wyciągniętą prawą dłoń, otwarcie w jej kierunku. Ruszyła wolno wkraczając na parkiet czując niepewność czy dziewczyna ośmieli się przyjąć to zaproszenie. Ciemnowłosa spojrzała w dół na różę, którą dalej trzymała w dłoni i ku jej zaskoczeniu spostrzegła iż jej biel zastąpiły plamy czerwieni. Zrobiła niepewny krok wchodząc w linię światła, ale nie wykonała kolejnego widząc, że wszyscy tancerze zatrzymali się uważnie się w nią wpatrując. Czuła na sobie ich wzrok, ale to uczucie minęło gdy do tańca porwał ją znajomy dotyk ciepłej dłoni. Pozwoliła się poprowadzić, zawirowały wspólnie na parkiecie, a potknięcia czy sztywność była ich bezsłowną rozmową, nie zawsze idealną i zrozumiałą jednak była czymś co sprawiało, że dzień stawał się lepszy. Jasnowłosa machnęła dłonią, a wtedy maski z twarzy jakby teatralnych par dookoła nich opadły na parkiet ukazując im ich człowiecze oblicza objawiające przeróżne reakcje od spokoju, zdziwienia poprzez wstręt aż po czystą nienawiść, a jednak nie zdołały dosięgnąć swojego celu, bo ciemnowłosa zatraciła się na dobre w tańcu, zapominając o ocenach obcych dając się ponieść ukochanej muzyce i ufając dziwnej lecz bliskiej sobie postaci, którą jak coraz silniej czuła, zdawała się znać od wieków.
Strażniczka wskazała dłonią na niebo kiedy wychodziły z dworca na drzewiasty plac by zaczerpnąć odrobinę powietrza. Położyła swoją prawą dłoń na jej ramieniu, a wtedy zauważyła jak czerwone policzki i uśmiech na twarzy dziewczyny zbladły na moment zostając zastąpione dziwną powagą podczas gdy jej wzrok nadal błądził po gwieździstym niebie. Śmiertelniczka chłonęła widok migoczących świetlistych punktów czując się jakby widziała je po raz pierwszy w swoim życiu. Uniosła do góry dłoń jakby mogła złapać w nią jeden ze świetlistych punkcików, znowu potrafiąc wierzyć w niemożliwe, a w jej oczach zalśniły łzy, które spłynęły jej po policzku przynosząc uczucie ulgi.
– Twoje działania nic nie dały, a jej dusza jest już moja! – nagły okrzyk zza pleców rozdarł ciszę, a ciemny kłąb o kształcie człowieka ubrany w skórzany płaszcz wyłonił się niczym mgła zza jednej z przygasłych lamp i ruszył przed siebie. Miał zamiar zgasić płomień duszy śmiertelniczki oraz zabić jej osłabioną i osamotnioną strażniczkę. Wyciągnął spiczaste rozdwajające się ramię chcąc je nim zaatakować, ale nie zdołał zadać im ciosu, bo wyciągnięta instynktownie w jego stronę czerwona róża znajdująca się w dłoni człowieka zadziałała niczym niewidzialne ostrze miecza rozcinając go i sprawiając, że zadana rana jaśniała, pożerając go aż całkiem zapadł się w sobie. Mrok poczuł strach i zniknął, liżąc swoje rany w samotności i poczuciu swojej dotkliwej porażki.
- spojrzała w całkiem odmienione i dużo żywsze spojrzenie dziewczyny, drżącej jednak z zimna, bo z nieba zaczęły spadać płatki utęsknionego śniegu. Sięgnęła za pazuchę i wyciągnęła stamtąd gruby wełniany szalik, zauważyła też jak wypadające stamtąd pióro na jej oczach staje się białe co oznaczało, że właśnie wycofano wszystkie poprzednie decyzję. Nie wierzyła w ich dobroć, wiedząc, że to sprawka Najwyższego.
– Czy zostaniesz ze mną jeszcze kilka chwil? – wyszeptała do niej z prośbą dziewczyna. Dotknęła najpierw koniuszkami palców, a potem ujęła delikatnie ciepłą dłoń swojego anioła stróża. Zajrzała głęboko w błękitne oczy wyglądające jak spokojny ocean, dając się owładnąć temu ciepłemu uczuciu, a potem ponownie skierowała swój iskrzący się, rozmarzony wzrok w stronę naznaczonego niezliczonymi światełkami nieba. Szukając dróg.
– Zawsze byłam i dalej tutaj będę. Jestem tuż obok nawet gdy mnie nie widzisz. Pamiętaj o tym, dobrze? – odparła spokojnie strażniczka, czując jej emocje, jej serdeczność i bliskość. Uchyliła lekko cylinder i uśmiechnęła się do niej, powoli znikając na jej oczach. Nakładając na ramiona człowieka ciepły wełniany szalik, który dla śmiertelniczki stał się obok róży symbolem nadziei, dodającym jej odwagi i chroniącym ją niczym zbroja.