W mroku
W miejscu, w którym się obudził, było zimno, a ziemia była twarda i zbita - nie dało się na niej wyczuć żadnej roślinności, nie licząc może kilku cieniutkich źdźbeł trawy. Pomimo tej nieprzyjemnej aury, Karol nie otworzył oczu, nie ruszył się chociaż o centymetr. Był już zmęczony całym dniem sesji i nie miał ochoty kręcić się bez celu w równoległym wymiarze, nie mówiąc o próbach ratowania go od pozornie ogromnych niebezpieczeństw, które w rzeczywistości były sprawami zawsze błahymi. Bycie nieodpłatnym dozorcą wszechświatów, też ci niewdzięczna robota. Udawał więc, że wciąż przechodzi, mając nadzieję, że Salomon nie zorientuje się, że teraz próbuje uciąć sobie drzemkę w godzinach pracy. Dlatego też leżał tak przez chwilę, rzeczywiście próbując się rozluźnić, jednak otaczająca go cisz budziła w nim niepokój: do tego momentu Salomon pewnie już obejrzałby go z każdej strony i zagadał na śmierć. Czyżby mały strażnik nie przyszedł? Może jakaś anomalia przestrzenna wysłała go w miejsce, z którego nie ma powrotu? Nie zaszkodziło sprawdzić, racja? Uchylił powiekę i natychmiast zobaczył leżącą przy samej ziemi futrzastą postać w szmaragdowej pelerynie, która na widok tego, że się budzi, wyszczerzyła pyszczek.
- Karol! A coś czułem, że kręcisz! - zawołał uradowany, podbiegł do niego i wskoczył mu na pierś. Karol stęknął.
- Czyli nici z przerwy - przekręcił się na bok, zrzucając szopa na ziemię.
- Wstawaj! Mamy zadanie do wykonania! - zwierzę położyło głowę na jego ramieniu.
- Jakie niby? - Karol szybko przestał się droczyć i zaczął wstawać.
- W sumie, to nie wiem - zamyślił się na chwilę. - Ale jakoś rozwiążemy tę zagadkę! - dodał, podekscytowany.
- Cóż, Szerloku, to może powiesz mi chociaż, gdy mamy iść? - wziął szopa na rękę, a ten natychmiast wskoczył na jego ramię.
- Tam! - Salomon pokazał na wąską, bladą ścieżkę prowadzącą na zachód. Karol ruszył.
Wszechświat, w którym się pojawili, był jakby wyssany z koloru: wszystko było szare, jakby poblakłe. Szaro-niebieskawe kępki trawy przypominały odcieniem niebo, a ziemia poza ścieżką była całkiem biała. Na horyzoncie, poza cienką nitką drogi, nie było nic. Żadnych pagórków, wzniesień, drzew, kwiatów, rzek -kompletna pustka. Wymiar był całkiem wymarły. A mimo to, coś ich tutaj zesłało - ten fakt pobudzał ciekawość Karola.
- Słuchaj, ja wiem, że nie masz w ogóle poczucia stylu, ale naprawdę, chyba nawet ty widzisz, że kolor tej bluzy kompletnie do ciebie nie pasuje - zauważył nagle Szop, tonem bardziej krytycznym, niż wymagała tego sytuacja.
- To nie moja bluza, może dlatego - odparł bez dłuższego przemyślenia swoich słów Karol, wciąż rozglądając się po bladej przestrzeni.
- Nie twoja? To czyja? - Salomon wychylił się lekko, żeby spojrzeć na chłopaka.
- Nieważne. - Nieświadomie zalał się rumieńcem i dopiero teraz zdał sobie sprawę że swoich wcześniejszych słów.
- Bardzo ważne! Tego, no, wiesz, twojego, racja? - teraz zwierzę okazało niezwykłe zainteresowanie.
- To bez znaczenia, zajmij się może czymś pożytecznym. - Karol uciekał wzrokiem na wszystkie strony, tak, by tylko nie spojrzeć Salomonowi w oczy.
- No weź, powiedz, powiedz, powiedz! Wiesz, jak ciężko zapamiętywać takie rzeczy komuś, kto ma tyle na głowie!
- Ciesz się swoją błogą nieświadomością - mruknął pod nosem w odpowiedzi.
- Jesteś okropny! Jako twój przełożony, nakazuję ci - przerwał gwałtownie. - Patrz Karol, kijek! - Intonacja jego głosu zmieniła się całkowicie.
- Co? Gdzie? - Chłopak, teraz również lekko podekscytowany, aż poprawił okulary, próbując wyostrzyć wzrok.
- Tam! - Szop wyciągnął przed siebie łapkę, pokazując na północny wschód. - Długi, metalowy kij! Bierz go!
- Nie, dalej nie widzę - tym razem poprawił włosy tak, żeby grzywka nie wchodziła mu do oczu.
- Ugh, tak to z tobą jest! Chodź czterooki, pokażę ci! - zeskoczył z jego ramienia i pobiegł przed siebie.
- Gorzej niż z małym dzieckiem - pomyślał chłopak, gdy powoli zbliżał się do oddalonego już zwierzęcia.
- Ta-da! Rura jak marzenie! - Salomon wskazał łapkami na… nic.
- Salomonie, czy ty może jadłeś coś, czego nie powinieneś? - spytał Karol, patrząc na niego lekko zmartwiony.
- Co ty gadasz?! Nie widzisz go? Patrz, tu jest! - podszedł kawałek w lewo i złapał coś w powietrzu obiema łapkami.
- Jak..? - chłopak kucnął i powoli zbliżył rękę w miejsce, w którym dłonie zwierzaka stykały się z nicością. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, pod palcami poczuł zimny metal. - Nie żartowałeś, coś tu jest!
- Oczywiście, że nie żartowałem! - żachnął się Szop. - Bierz go, Karol.
- Po co mi on? - złapał niewidzialny pręt mocniej i wstał, żeby zmierzyć jego wysokość. Po postawieniu jednym końcem na ziemi. sięgał mu do połowy przedramienia.
- Nigdy nie wiadomo, co się spotkać w takich miejscach! W dodatku, wyglądasz bardzo porządnie z takim kijem! - powiedział ucieszony i stanął na tylnych łapkach, czekając, aż Karol go podniesie.
- Dzięki Salomonie. - chłopak znowu kucnął i pozwolił Szopowi wdrapać się z powrotem na swoje ramię. - Wytłumacz mi tylko jedną rzecz: jakim cudem ty go widzisz, a ja nie?
- Może to tak jak z językami? Albo z tym, że ja czasami słyszę więcej? - zaczął zgadywać. - Nie jesteś z tego świata, więc nie widzisz wszystkich jego elementów.
- Może i ma to sens. - Karol, teraz już z nowym, bojowym kijem wrócił na ścieżkę i znowu zaczął maszerować przed siebie, słuchając słowotoku Salomona.
A krajobraz nie zmieniał się, nieważne jak daleko zaszli. Zza lekko zamglonego horyzontu wciąż wyłaniały się te same, szare równiny, porośnięte w niektórych miejscach kępkami niebieskawej trawy. Karol przez jakiś czas zerkał na zegarek, jednak w pewnym momencie zdał sobie sprawę z tego, że przestał działać; na niebie nie było zaś słońca, które mogłoby mu wskazać porę dnia. Im dłużej przebywał więc w tym dziwnym środowisku, tym bardziej skołowany i niepewny się stawał. Czuł zmęczenie i odnosił wrażenie, że droga którą idą, nie miała końca. Szczebiotanie Salomona też nie pomagało mu w skupieniu się. Może właśnie to zaspanie sprawiło, że gdy nagle wszystko zalała nieprzejrzysta czerń, wrzasnął z zaskoczenia.
- Karol! - odkrzyknął Szop. - Uspokój się!
- Wybacz, wybacz, po prostu… - stanął i zaczął rozglądać się w około. Mrok, gęsty jak smoła, pokrywał całe pole widzenia. - Co się stało..?
- Nie mam pojęcia. Co za dziwaczny wszechświat.
- Tak… dziwny. - Karol spojrzał na trzymany w ręku kijek i dostrzegł, że teraz odznaczał się na tle ciemności białymi konturami. - A to ci anomalia - zaczął znowu oglądać go ze wszystkich stron. Wciąż nie było widać z czego był zrobiony, wewnątrz kontur był bowiem kompletnie czarny, tak jak otoczenie.
- Boisz się ciemności Karol? - spytał Salomon, wbijając wzrok w chłopaka.
- Nie. Nie ma się czego bać - znowu ruszył, tym razem w głąb mroku.
- Ale co, jak coś tam jest?! - krzyknął zwierzak.
- Wtedy na pewno by cię usłyszało. - zauważył chłopak, rozglądając się za innymi, wcześniej niewidzialnymi przedmiotami.
- Dobrze, ale wiesz o co mi chodzi - widocznie przejął się komentarzem, bo zaczął szeptać.
- A ty, boisz się ciemności, Salomonie?
- Kto? Ja? Nigdy, nigdy w życiu! - zaczął bronić się Szop. - Martwię się po prostu o ciebie!
- Skoro się nie boisz, to co powiesz na to, żebyś poszedł przodem? Może znajdziesz coś, czego ja nie będę mógł zobaczyć i włączysz światło?
- Co masz na myśli? - zaciekawił się.
- Może jakiś przełącznik do prądu? Wiesz, dziwne rzeczy się znajduje w takich miejscach. - wzruszył ramionami na tyle, na ile był w stanie.
- Wiesz, że to nie jest taki głupi pomysł? Wrócę po ciebie jak coś znajdę! - zawołał ucieszony Salomon, zeskoczył z Karola i pobiegł przed siebie. Tupot jego łapek rozszedł się echem w pustce.
Chłopak po chwili został całkiem sam. Wziął powolny, głęboki wdech i znowu spokojnym krokiem zaczął iść. Rzeczywiście, ciemność nigdy nie napawała go lękiem, w przeciwieństwie do prawie każdej osoby, którą znał. „Nie boję się tego, czego tam nie ma Karol, boję się tego, co może tam BYĆ”. Co za irracjonalny strach. Dla chłopaka mrok był pełen spokoju i niezachwianej harmonii, nawet, a może zwłaszcza, gdy nic w nim nie widział. Jego oczy wreszcie mogły bowiem zaznać chwili spokoju od ciągle drażniącego światła. Korzystając z chwili odpoczynku, zaczął w myślach powtarzać norweskie związki frazeologiczne, obowiązkowe na następnym zaliczeni: -Det finnes ikke dårlig vær, bare dårlige klær; Man skal ikke skue hunden på hårene, wyliczał powoli pod nosem, nie czując się na tyle odważnym, by wypowiadać je na głos. Tak, nie wierzył w to, że w ciemności coś jest, ale po co kusić los? - Fra asken til ilden, Jeg har en høne å plukke med deg, Å være født bak en brunost. W czasie swojej powtórki wywijał w rytm chodzenia kijem tam i z powrotem, co jakiś czas lekko go podrzucając. I wszystko szło dobrze, aż do pewnego momentu.
Momentu, w którym kij o coś nie zawadził.
Karol przystanął na chwilę i wbił wzrok w miejsce, w którym znajdowała się przeszkoda. Czyżby jakiś kamień, albo może początek góry? Znowu przybliżył rurę do przedmiotu - teraz jednak już go tam nie było. Chłopak zaczął czuć się trochę nieswojo, jednak podszedł bliżej i spróbował wymacać domniemane COŚ ręką. Bezskutecznie. - Musiało mi się przywidzieć - pomyślał, próbując dodać sobie otuchy, chociaż jego mięśnie lekko się napięły. Przez chwilę się nie ruszał, ale w końcu wrócił do ponownego marszu. - Na pewno tylko wydawało mi się, że coś czuję. To miejsce jest wymarłym wymiarem. - Nawet pomimo tych myśli wciąż czuł, że na plecach ma ciarki.
Jego sytuacji nie poprawił dźwięk, który doszedł go nagle z lewej. Szuranie czegoś ciężkiego po ziemi. Bał się odwrócić i spojrzeć, czy coś za nim było. Znowu przystanął w miejscu, biorąc ciche, głębokie wdechy. - -- Wiatr. To wiatr, Karol - usilnie przekonywał sam siebie, choć nie poczuł żadnego podmuchu. Mantrę tę wbijał sobie do głowy aż do momentu, w którym wreszcie poczuł się na siłach, by iść. Jednak bez względu na usilne starania, jego nogi powoli stawały się jak z waty, a teraz nawet szuranie obuwia po drodze budziło w nim lęk. Czerń zmieniła dla niego zupełnie swoje oblicze, chociaż minęło nie więcej jak pięć minut od momentu, w którym jeszcze cieszył się samotnością, którą mu zapewniała. Teraz mrok nie koił jego oczu, a sprawiał, że wydawało mu się, że oślepł, nie mogąc zobaczyć czyhającego nań niebezpieczeństwa. Pożerał jego zmysły i zesłał go na skraj szaleństwa. Wolno przemierzał ciemność, niepewny, czy wolałby zobaczyć już to, co czyhało w mroku, czy trwać w ciągłej nieświadomości.
Kiedy wreszcie jednak wyłoniło się z cienia, zdał sobie sprawę, że druga opcja była dużo lepsza.
TO miało małe, białe ślepia, świecące w mroku jak latarki. Co jakiś czas lekko uchylało wargi, pokazując dwa szeregi ostrych zębów. Elementy jego twarzy wisiały może dwa i pół metra nad ziemią. Nic innego nie było widać. Karol zamarł w miejscu, jak przerażone zwierzę. Czuł, jak jego krtań ściska się, odbierając mu powietrze. Nie wiedział, czym było stojące przed nim COŚ i to zdawało się być najstraszniejsze. Mogło być niegroźnie. Mogło być najstraszniejszą istotą, jaką kiedykolwiek zobaczył człowiek. Mogło być jednością z mrokiem lub zupełnie niezależnym od niego istnieniem. Karol bał się chociażby drgnąć, zwrócić na siebie uwagę. Nieświadomość napawała go lękiem. Zimny pot powoli lał mu się po plecach, gdy patrzył na oślepiające punkciki, ale nie mógł spuścić z nich wzroku. Były jak krwawy wypadek samochodowy: przerażające, ale pochłaniające całą uwagę. Przez pewien czas nie patrzyły nawet na niego, jednak ten błogi stan szybko się zakończył. Kątem oka spostrzegł biały zarys kija trzymanego w dłoni i powoli, trzęsącą się ręką, zaczął chować go za siebie. Zdawało mu się, że nim dotknął pleców minęły lata. A TO nie przestawało na niego patrzeć. Białe punkciki zniknęły równie szybko i gwałtownie jak się pojawiły, ale chłopak się nie ruszał. Stał dalej jak kołek, trzęsąc się lekko. Żołądek miał ściśnięty, czuł, że zaraz zwymiotuje. Bał się uciekać. Bał się zawołania Salomona, choć wiedział, że ten natychmiast by się zjawił i go uratował. Bał się stać w miejscu. TO po niego wróci. Czuł to. Utknął w pętli własnego strachu. Jego umysł był tak sparaliżowany, że sam nie myślał już o tym, że się boi; robił to jakby podświadomie. Podniósł trzęsącą się nogę i wykorzystując wszystkie siły, jakie mógł w sobie zebrać, postawił krok. A potem kolejny. I następny. Powolne, małe kroczki, każdy poprzedzany spływającą po policzku łzą. Każdy przepełniony lękiem. Gdzieś z tyłu głowy Karola pojawiała się myśl o tym, że chciałby po prostu położyć się na ziemi i czekać, aż przyjdzie i go zabije, skracając mu mękę. Ale nie mógł tego zrobić. Edmund pewnie był już w domu i nie mógł się doczekać, aż wróci. Karol nie mógł go zawieść.
Nagle, z prawej, powalając go całym swoim wielkim cielskiem na ziemię, wyskoczyło TO. W umyśle chłopaka coś pękło i przez duszące łzy z całej siły zawołał o pomoc. Nie wiedział nawet, czy udało mu się przekrzyczeć warczenie TEGO. Ogromne, lśniąco białe zęby ukazały się w całej swojej okazałości, powodując u Karola całkowity zanik racjonalnego myślenia. Mocniej złapał kij, cudem nieupuszczony przy upadku i z całej siły uderzył nim w TO, które instynktownie cofnęło ciężar z jego piersi. Wtedy chłopak poderwał się i rzucił do szaleńczego biegu. Jego tętno było szybsze, niż kiedykolwiek wcześniej, czuł, że krew pulsuje mu w głowie. Zza pleców słyszał, jak TO podążało za nim, szurając swoim cielskiem bądź jego częścią, po ziemi. Odgłosy te pobudzały w ciele chłopaka adrenalinę, zmuszały jego zmęczone nogi do odbijania się od podłoża i tragicznej walki o życie. Łzy, teraz płynące już niekontrolowanie, zaburzały jego odbieranie rzeczywistości, wpadały do gardła, gdy brał głębokie wdechy.
- Salomon! - zawołał jeszcze raz, najgłośniej jak potrafił. - Salomonie proszę! Choć! Błagam cię, Sa…
Jego noga zawadziła o jakiś niewidoczny kamyk, powodując, że upadł twarzą do ziemi. Natychmiast odwrócił się na plecy, żeby zobaczyć TO, zbliżające się gwałtownie. Strach ogłupił jego zmysły: zamiast wstać i znowu biec, zaczął czołgać się po ziemi, szukając przy tym jedną ręką upuszczonego kijka. W momencie, w którym wreszcie go złapał, TO gwałtownie rzuciło się w jego stronę, otwierając paszczę i pokazując wszystkie zęby. Chłopak wystawił przed siebie pręt, próbując zasłonić się przed ugryzieniem. TO rzeczywiście zacisnęło szczęki na kiju, rozgryzając go natychmiast i posyłając ostre, metalowe krawędzie na twarz Karola. Poczuł cienkie strużki krwi mieszające się z łzami. Spanikowany, znowu zaczął się cofać, na swojej drodze próbował wymacać ręką jakiś kamień, którym może mógłby rzucić, jednak na próżno: wszystko w tym świecie zdawało się sprzysięgać przeciw niemu. TO znowu rzuciło się na niego, a Karol, instynktownie, zasłonił się ręką.
Krew buchnęła i zaczęła płynąć po przedramieniu, zabarwiając rękaw ciemną czerwienią. Chłopak wrzasnął z bólu, czując przy tym, że niezwykle szybko traci czucie w ręce. Nie miał już siły się cofać, nie miał siły uciekać. Wszystkie jego kończyny zwiotczały, głowa pulsowała mu bólem, a łzy płynęły równie obficie, co krew. Nie chciał umierać! Wiedział, że nikt go nie uratuje. Nikt już nie przyjdzie z pomocą. TO znowu błysnęło, teraz już ociekającymi krwią, zębami, a Karol zamknął oczy. Nie chciał widzieć własnej śmierci. Żołądek zawiązał mu się w supeł, nie mógł nabrać powietrza, oddychał płytko, szybko... Wszystko na próżno. Usłyszał, że paszcza TEGO cofa się, potem gwałtownie przybliża, a potem…
Nic. Cisza. Lekko uchylił powiekę, żeby zobaczyć, co stało się z TYM i natychmiast został oślepiony przez biel. Świat znowu ukazywał szarawe równiny z niebieską trawą i bezkresnym horyzontem. Karol ponownie zamknął oko, jasność drażniła jego wzrok. COŚ zniknęło razem z mrokiem, jednak nie zabrało ze sobą lęku. Nie zabrało palenia w kończynie i łez płynących po policzkach. Chłopak powoli osunął tors na ziemię i położył głowę na twardym podłożu. Był przemęczony strachem i biegiem. Adrenalina zaczęła opadać, powodując, że paraliżujący ból w ręce stawał się nie do zniesienia. Tracił kontrolę nad własnym umysłem i czuł, że powoli odpływa. Nim zemdlał, słyszał jeszcze jakieś stukanie po ziemi, poczuł, jak futrzaste coś, miękko skacze na niego. Jego ostatnia myśl była krótka: - Dobranoc Edmundzie…